Ponownie przyjrzałem się temu starszemu mężczyźnie. Dziwne miejsce dla duchownego, pomyślałem sobie. Zaiste musi wyznawać jakąś dziwaczną religię, skoro jest tutaj, na Lilith. Po co skazywać się na dożywocie tutaj, podczas gdy można żyć wygodnie w jakiejś świątyni utrzymywanej przez ciemnych ludzi? I jakże mógł, zastanawiałem się, boży człowiek uzyskać rangę pana, nie plamiąc sobie rąk krwią?
Mężczyźni i kobiety podchodzili do niego pojedynczo i grupkami, by z nim porozmawiać.
— Dlaczego oni z nim rozmawiają? — spytałem Ti. — Czyżby uważali, że muszą? — Wydawało mi się bowiem, że jeśli chcesz nawracać i posiadasz moc pana, możesz przynajmniej zmusić ich do wysłuchiwania twoich kazań. Tymczasem on nie wygłaszał kazania. Prowadził jedynie miłe rozmowy.
— Opowiadają mu o swoich kłopotach — powiedziała Ti — i czasem jest w stanie im pomóc. Jest jedynym spośród posiadających moc, który lubi pionków.
Zmarszczyłem brwi w namyśle. Spowiednik — a może rzeczywiście oferował swe wstawiennictwo? Rozważałem te możliwości, ale w żaden sposób nie mogłem wymyślić czym on się zajmuje. Jeszcze jedna rzecz, której muszę się nauczyć, powiedziałem sobie. I chociaż istniała tylko jedna droga dokonania tego, sama myśl podejścia z własnej woli do kogoś dziesięciokrotnie potężniejszego od Kronlona była mi wielce niemiłą.
Przypuszczam, iż zauważył, jak stoję i wpatruję się w niego, bowiem kiedy się przerzedziło wokół niego, spojrzał w moim kierunku i zamachał przyzywająco ramieniem.
— Hej, ty tam! Duży i owłosiony chłopcze! Podejdź tutaj! — zawołał całkiem sympatycznie, głosem głębokim i dobrodusznym.
Był to głos uwodziciela albo oszusta, ten rodzaj głosu, który powoduje, że tłum postępuje zgodnie z jego życzeniem.
Nie miałem wyboru, więc podszedłem do niego, chociaż moje zdenerwowanie musiało być dla niego oczywiste.
— Nie przejmuj się — uspokajał mnie. — Ani nie gryzę, ani nie zadaję bólu pionkom, ani nie zjadam niemowląt na śniadanie.
Obejrzał mnie sobie dokładnie w świetle pochodni i oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.
— To przecież ty musisz być tym Calem Tremonem.
Nie okazałem żadnych uczuć na zewnątrz, lecz wewnątrz cały byłem spięty, bo to, że rozpoznał mnie nie wróżyło nic dobrego.
— Dużo o tobie słyszałem od, hm, twoich kolegów, którzy również tu wylądowali — ciągnął. — Zastanawiałem się, jak też wyglądasz.
Bardzo mi się to nie podobało. Oznaczało bowiem, iż całkiem spora liczba ludzi wiedziała o życiu i wyczynach Cala Tremona znacznie więcej niż ja sam.
— Usiądź — powiedział, wskazując na kępę trawy — i, na Boga, odpręż się trochę! Jestem człowiekiem Boga i nie masz się czego obawiać z mojej strony.
Usiadłem, myśląc zarazem jak bardzo jest w błędzie. Nie obawiałem się przecież jego mocy, a jedynie jego wiedzy, która mogła mnie zdemaskować. Pomimo złych przeczuć rozluźniłem się nieco i zdecydowałem podjąć z nim rozmowę.
— Tak, jestem Tremon — przyznałem. — Co o mnie słyszałeś? I od kogo?
Uśmiechnął się.
— Cóż, większość nowo przybyłych zajmowała się przedtem prawie tym samym. A ludzie podobnych zawodów znają co sławniejszych spomiędzy siebie. Ty zaś jesteś legendą, Cal; mam nadzieję, iż mogę się tak do ciebie zwracać. Zapewnił ci to chociażby ten skok na Coristan. W pojedynkę wysadzić kopuły mieszkalne całej kolonii górniczej i zwiać z czterdziestoma milionami! — Pokręcił głową z podziwem. — Zastanawiam się, jak to było w ogóle możliwe, że cię złapali, skoro posiadałeś taki talent i taki mózg, że nie wspomnę pieniędzy.
— Służby specjalne wysłały za mną skrytobójcę — odpowiedziałem tak gładko, jak tylko umiałem, tym bardziej że nigdy w życiu nie słyszałem o Coristanie. — A dysponują najlepszymi, którzy rzadko zawodzą. Nie zabito mnie jedynie dlatego, iż byłem na tyle przewidujący, że łup ukryłem i musieli mnie dostać żywego, żeby wyciągnąć ode mnie informacje, które by ich do niego doprowadziły.
To przynajmniej było prawdą; instrukcje, które otrzymałem były dokładniejsze w części dotyczącej późniejszej kariery i sylwetki psychologicznej Tremona.
Duchowny pokiwał ze zrozumieniem głową.
— Tak, jest rzeczą prawie niemożliwą umknąć tym agentom, a nawet jeśli ci się uda wyeliminować jednego z nich, pozostali cię dopadną. Czy wiesz o tym, że panujący obecnie władca Lilith był również agentem? Skinąłem głową.
— Tak mówią. Wybacz mi, że o tym wspominam, ale spotkanie duchownego w takim miejscu jest faktem bardzo dziwnym i zaskakującym, szczególnie zaś takiego duchownego, który jakby nigdy nic rozmawia ze złodziejami i mordercami.
Ojciec Bronz roześmiał się.
— Chodzi ci o to, że nie słyszysz kazań? Cóż, moja praca jest teraz troszkę inna. Kiedyś byłem kaznodzieją i to dobrym; obawiam się, iż byłem również ofiarą własnego sukcesu. Zacząłem od maleńkiego zgromadzenia — jakichś dwudziestu, trzydziestu członków — na małym świecie z pogranicza, aż kościół mój urósł tak, że stałem się najważniejszym duchownym trzech planet, z których dwie były ucywilizowane! — Twarz jego nabrała nieobecnego wyrazu i oczy mu zabłysły. — Ach, te olbrzymie sumy wpływające do kasy, te katedry, te wspólne modlitwy tłumów i te błogosławieństwa dla pół miliona obecnych! To było na wielką skalę! — W głosie jego zabrzmiała tęsknota i smutek.
— Cóż się tedy wydarzyło, iż znalazłeś się tutaj?
Wrócił nagle do teraźniejszości i spojrzał mi prosto w oczy.
— Zbyt wiele zyskałem. Zbyt wielu wiernych, za dużo pieniędzy, co naturalnie oznaczało również zbyt duże wpływy. Kościół nie wiedział, jak postąpić. Pominięto mnie przy nominacji na arcybiskupa i zaczęto przysyłać głupich, małych ludzi, by objęli stery mojego kościoła. A potem kongres i władze światów, na których dopiero zaczynaliśmy swą działalność, uległy nerwowej atmosferze i zaczęły naciskać na kościół. Nie mogli wiele zdziałać; nie złamałem żadnego prawa. Nie mogli mnie po prostu zdegradować. Pojawiłbym się bowiem gdzie indziej, a moi wierni wywarliby nacisk, by mnie przywrócić. Byłaby to dla nich niewybaczalna porażka, wobec czego wpadli na pomysł, by obarczyć mnie pracą misyjną w Rombie Wardena; można by to nazwać banicją doskonałą. Tyle że ja nie godziłem się tu przylecieć. Groziłem, że wyprowadzę swój kościół i swoich wiernych z oficjalnego kościoła. Zdarzało się to już wcześniej, kiedy kościół ulegał zepsuciu i korupcji. I naturalnie tu mnie dopadli. Przeprowadzili kilka symulacji komputerowych, sfabrykowali oskarżenia o defraudacje dużych sum i o używanie religii w celach politycznych, i znalazłem się tutaj, zesłany na placówkę, na którą nigdy nie udałbym się z własnej i nieprzymuszonej woli, przetransportowany tutaj jak pospolity przestępca.
Odniosłem wrażenie, iż nic, co dotyczy ojca Bronza, nie może być całkiem zwyczajne.
— A jednak mimo wszystko służysz tu kościołowi jako misjonarz? — spytałem z niedowierzaniem.
Uśmiechnął się.
— Możliwe, iż moja księgowość była do kitu, ale moja motywacja jest przynajmniej szczera. Wierzę w religijne treści zawarte w nauczaniu kościoła i wierzę, iż Bóg używa mnie jako narzędzia w Jego pracy. Kościół w świecie cywilizowanym jest równie świecki i zepsuty jak rządy, ale tutaj tak nie jest. Na Lilith nastąpił powrót do źródeł — żadnej hierarchii, żadnych kościołów, a jedynie czysta wiara. Tak więc mam do czynienia z wielką grupą praktycznie pogańskiej ludności i nie stoi nade mną żaden przełożony, z wyjątkiem Boga Wszechmogącego. — Popatrzył na kręcących się wokół i zniżył głos. — Spójrz na nich — prawie wyszeptał. — Jakiż tu wszyscy prowadzicie żywot? Bez nadziei, bez przyszłości, a jedynie w bezruchu teraźniejszości. Jeśli nie dysponujesz mocą, jesteś pionkiem, w dosłownym znaczeniu tego słowa. A przecież wszyscy tutaj są istotami ludzkimi. Potrzebna im nadzieja, obietnica czegoś lepszego, czegoś, co wykracza poza to doczesne życie. Nie uzyskają tego na Lilith, a opuścić jej nie mogą, stąd Wieczność jest ich jedyną nadzieją zbawienia. Jeśli zaś chodzi o niektórych — powiedzmy, o element przestępczy — cóż, to właśnie ludzie tego pokroju najbardziej mnie potrzebują. Któż inny wysłucha ich skarg, kto przemówi w ich imieniu do ich przełożonych? Tylko ktoś taki jak ja. I to wszystko.