Poczułem nietypowy w swym charakterze przypływ gniewu, częściowo zneutralizowany lękiem, jaki przed nim odczuwałem. Skinąłem więc jedynie głową i milczałem.
Roześmiał się, czerpiąc uciechę ze swej władzy i sytuacji. Stałem przed nim, potężnie zbudowany i tak silny, że mógłbym bez trudu złamać go na dwoje, a mimo to on był mym panem, jak gdybym był drobny i słaby, taki jak Ti. Ryknął śmiechem i pociągnął łyk piwa.
— Nie ma jej, chłopcze! — powiedział. — Odeszła na zawsze. I lepiej, żebyś się przyzwyczaił do pustego łóżka, synu, bo ona nigdy już nie wróci i możesz poszukać sobie kogoś nowego. Biedny, wielki, stary Cal zrobiony w konia. — Ponownie się roześmiał.
Moja furia i frustracja narastała i zaczynała wymykać mi się spod kontroli. Przez cały ten czas rządził mną i terroryzował mnie ten głupawy sadysta i miałem już tego powyżej uszu.
— Dokąd odeszła… panie? — wykrztusiłem, ciągle jeszcze powstrzymywany groźbą tkwiącej w nim potwornej mocy.
Mój niepewny ton i takież zachowanie sprawiało mu dodatkową radość.
— Naprawdę coś do niej czujesz, co? — odezwał się, traktując swoje informacje jak okrutny dowcip. — No cóż, chłopcze, dziś rano dostałem polecenie, że mam ją zabrać i przyprowadzić do zamku. Powiem ci, że nie chciała iść, ale, do diabła, przecież nie miała wyboru. — Jego wzrok stał się nagle trochę nieobecny, a głos spoważniał. — Nikt nie ma żadnego wyboru w niczym — dodał.
Zdałem sobie sprawę z tego, że Kronlon nie zwykł myśleć o podobnych sprawach. Nie lubił o nich myśleć. Pokrywał swój własny strach i poniżenie okrucieństwem i sadyzmem, jedynymi rzeczami, które tak naprawdę wypełniały jego maleńkie ego.
Powinienem był odczuwać dla niego litość, ale widziałem przed sobą małostkowego człowieczka, który nie miał nawet kwalifikacji, by obmywać stopy tym ludziom, których terroryzował. Czułem jak wszystko we mnie wrze.
— A wiesz, co z nią zrobią? — prowokował. — Zrobią z niej krowę w ludzkim ciele, Tremon. A wiesz, co to jest krowa, co? Wielkie cycki i brak mózgu. — Zarechotał głośno z własnego dowcipu.
— Ty śmierdzący sukinsynu — powiedziałem spokojnym głosem.
Przez chwilę śmiał się dalej, tak że nie byłem pewien, czy mnie w ogóle usłyszał, choć w tym momencie było mi to już zupełnie obojętne. Byłem wściekły, kipiałem z gniewu, może nawet byłem szaleńczo wściekły. Nie dbałem już o to, co ten robak, najniższy z najniższych, mógł zrobić, jaki ból zadać. Ból był ceną jaką byłem gotów zapłacić za możliwość skręcenia mu tego brudnego karku.
Jednak usłyszał.
— Co powiedziałeś, chłopcze? Masz jakiś problem? W porządku, dostarczę ci zaraz tematu do rozmyślań!
Teraz już prawie wrzeszczał. Wstał. Nie myliłem się; czułem, że zmysł związany z organizmem Wardena jest w nim w jakimś sensie silniejszy, bardziej intensywny, jakoś jaśniejszy. A teraz rósł w siłę.
— Hej, chłopcze! — ryknął. — Chyba cię tak urządzę, że przestaniesz się podniecać kobietami! Chciałbyś być kastratem? Załatwię ci to! Potrafię to zrobić! Urządzę cię!
Potem nastąpiło uderzenie bólu, tego przenikliwego bólu odczuwanego w każdej komórce ciała. Zatoczyłem się do tyłu, zachwiałem, tym razem jednak ten potworny ból wzmógł jedynie mój gniew i moje oburzenie. Dosłownie eksplodowałem, przestając być istotą myślącą, a stając się masą zbudowaną z nagich emocji, z nienawiści, jakiej nigdy przedtem nie doświadczyłem, skoncentrowanej na tym jednym potwornym człowieku.
Upadłem na kolana, a zwierzęca furia, która mnie całkowicie opanowała, spowodowała, iż nie odczuwałem już bólu tak jak kiedyś. Osłabł znacznie. Doskwierał jeszcze, ale nie był istotny.
Powoli, niespiesznie podniosłem się i uczyniłem krok w jego kierunku.
Krzaczaste brwi Kronlona uniosły się w zdumieniu; jego twarz wyrażała najpierw całkowitą dezorientację, a potem już tylko koncentrację, kiedy skupił swe wszystkie siły, by rzucić je we mnie.
Zaryczałem dzikim, pierwotnym rykiem furii, który odbił się echem w całej wiosce i uderzył w zaskoczonego i nagle bardzo przerażonego nadzorcę.
Cofnął się kilka kroków, oparł o stół, przy którym uprzednio siedział, prawie się nań przewrócił. Dopadłem do niego w jednej chwili i zacisnąłem swoje ogromne dłonie na jego umięśnionym gardle. Kronlon nauczył mnie czegoś więcej poza prawdziwym znaczeniem strachu; nauczył mnie absolutnej, ukierunkowanej nienawiści.
Usiłował rozewrzeć zaciśnięte na jego gardle dłonie. Gdzieś w głębiach mojego umysłu uświadomiłem sobie, że ból zanika i to zanika bardzo szybko. Nie liczyło się to teraz. Nie było istotne.
Poczułem wewnątrz siebie nagły przypływ energii, dotykalnej mocy jak jakiejś materialnej pięści. Nim byłem w stanie ją pojąć, napięcie pękło i wypłynęło ze mnie, na zewnątrz, w kierunku mężczyzny, którego przygniatałem do stołu. Nastąpił oślepiający błysk światła, któremu towarzyszył tak intensywny żar, iż puściłem swojego przeciwnika i zatoczyłem się do tyłu. Błyskawicznie doszedłem do siebie, ale ciągle czułem się z lekka ogłuszony, kiedy podniósłszy oczy do góry, ujrzałem nadzorcę oświetlonego dziwną jasnością — pełnym grozy, nierzeczywistym, nadprzyrodzonym płomieniem.
I wtedy zaczął się rozkładać.
Widok był makabryczny, ale stan, w jakim się znajdowałem, pozwalał mi oglądać ten widok bez żadnej myśli i refleksji, a nagle i bez żadnego uczucia. Skóra odpadła od niego, potem tkanki, wreszcie szkieletem zajaśniał przeraźliwym blaskiem i zniknął.
Stałem i przyglądałem się tej nieprawdopodobnej scenie, której byłem świadkiem. W końcu podszedłem do miejsca, w którym uprzednio stał Kronlon i wpatrywałem się w nie w zapadającym zmierzchu.
Wszystko, dosłownie wszystko, co było ciałem stałym lub cieczą na Lilith, płonęło tym delikatnym światłem organizmu Wardena. Wszystko — stół, trawa, ziemia, kamienie, drzewa, nawet latarnia. Wszystko z wyjątkiem szarawego proszku, który pokrywał część stołu i kawałek podłogi pod nim.
Tyle jedynie pozostało z Kronlona.
Na poziomie intelektualnym zdawałem sobie sprawę z tego, iż ja byłem przyczyną sprawczą tego co zaszło, ale w głębi ducha nie mogłem w to uwierzyć. Prawda była zbyt niewiarygodna, zbyt niemożliwa. W jakiś sposób, w mojej zwierzęcej furii, moje własne organizmy Wardena, przejęły moc moich emocji i skierowały ją na te, które znajdowały się w komórkach ciała Kronlona. Spaliły je. Zabiły.
Odwróciłem się oszołomiony, świadom nagle, iż nie jestem sam. Tłum wieśniaków stał na zewnątrz, gapiąc się w pełnym szoku milczeniu na tę scenę. Byli przerażeni lecz nieruchomi, jakby obawiali się nawet oddychać. Kiedy szedłem w ich kierunku, cofali się szybko, a lęk ich był niemal namacalny. Nie lęk przed Kronlonem, czy lęk przed zemstą i karą.
Lęk przede mną.
— Czekajcie! — zawołałem. — Proszę! Nie bójcie się! Nie jestem… taki jak on. Nie zrobię wam krzywdy! Jestem waszym przyjacielem. Jestem jednym z was. Żyję wśród was, pracuję z wami.
Moje protesty i zapewnienia nie zdały się na nic. Najwyraźniej nie byłem już jednym z nich. Dysponowałem mocą. Oddzieliłem się od nich na zawsze, wykopałem nieprzekraczalną przepaść pomiędzy swoim życiem a ich wiecznym znojem.
— Przecież nie musi tak być — omal ich nie błagałem. — Nie musi być tyranii. Kronlona nie ma, a ja nie jestem Kronlonem.
Torlok, starszy mężczyzna z wioski, w której większość pionków nie dożywała takiego wieku, posiadał tu pewien autorytet; wysunął się do przodu. Pozostali bowiem cofali się przede mną, jak gdybym cierpiał na jakąś okropną zakaźną chorobę. Zresztą Torlok również nie podszedł zbyt blisko, choć był stary i doświadczony, i przestał zapewne przejmować się zbytnio mężczyznami i kobietami obdarzonymi mocą.