Выбрать главу

— Panie, musisz teraz odejść — wychrypiał. — Nie jesteś już jednym z nas.

— Torlok… — zacząłem, ale on uniósł dłoń do góry, przerywając mi.

— Proszę cię, panie. Jeśli Kronlon nie zgłosi się jutro rano po rozkazy, przyślą kogoś, by sprawdził dlaczego. Dowiedzą się, co się z nim stało, i przyślą nam następnego Kronlona. Sytuacja uległa zmianie jedynie dla ciebie, a nie dla nas.

— Moglibyście odejść — zauważyłem. — Macie czas co najmniej do jutrzejszego południa.

Torlok westchnął.

— Panie, wydaje ci się, że rozumiesz, ale tak nie jest. Ciągle jesteś jeszcze kimś nowym na tym naszym świecie. Mówisz uciekać… ale dokąd? Do innej dziedziny rządzonej tak samo? Do głuszy, gdzie żyje się na granicy śmierci głodowej wśród dzikusów, bez żadnej ochrony przed szlachetnymi panami i dzikimi bestiami? A może stać się zwierzyną łowną, na którą urządzą polowanie? — Pokręcił głową. — Nie, dla nas nie zajdą żadne zmiany. Musisz już iść. Musisz iść do zamku, powiedzieć im, co uczyniłeś. Należysz teraz do nich, nie do nas. Ty nie możesz zawrócić. My nie możemy iść naprzód. Idź… nim bezwiednie sprowadzisz na nas gniew panów. Jeśli w ogóle coś do nas odczuwasz, to pójdziesz… idź już teraz.

Przyglądałem mu się przez chwilę, nie bardzo wierząc w to, co słyszę. To głupcy, myślałem sobie, zasługujący na swój los. Wolą tę nędzną dolę od jakiegokolwiek wyzwania!

Cóż, niech wracają do swego nędznego żywota, powiedziałem sobie. Wspomnienie zamku przypomniało mi, że jest więcej niż jeden powód, by tam się udać. Jak powiedział Kronlon, nie mamy wyboru, żadne z nas, a już najmniej ja w tej konkretnej sytuacji.

Poziom adrenaliny w mojej krwi opadał i nie czułem się już tak pewny, tak wszechpotężny jak przed chwilą. Odwróciłem się i popatrzyłem w dal, w kierunku tego baśniowego miejsca wtopionego w bok góry. Gdzieś tam była Ti.

Bez słowa odwróciłem się plecami do tłumu, który wykluczył mnie ze swego grona, opuściłem wioskę i poszedłem pokrytymi zielenią polami w kierunku zamku.

Nie przeszedłem nawet połowy drogi, a podniecenie i oszołomienie wywołane mocą i furią ustąpiło. Uświadomiłem sobie, że dopiero teraz moje dawne ja, z przewagą intelektu nad emocjami, mogło wreszcie przejąć kontrole, co niekoniecznie musiało oznaczać zmianę na lepsze.

Nigdy przedtem nie byłem w pobliżu zamku. Jedynymi ludźmi, o których wiedziałem, że tam bywali, byli ludzie pokroju Kronlona, ale oni nie należeli do zbyt rozmownych. Nie miałem pojęcia, ile osób tam przebywa, ani jaka jest ich potencjalna moc. Naturalnie, prawie zawsze przebywał lam rycerz i jego rodzina, a ja wiedziałem, że nie jestem równorzędnym przeciwnikiem nawet dla pana, a cóż dopiero dla rycerza. Zastanawiałem się, czy byłbym w stanie dotrzymać pola komuś o randze nadzorcy, tyle że wyszkolonemu. Kronlon był tam, gdzie był, z powodu cech osobowości; był małostkowy, złośliwy, zły, okrutny i głupi. Podejrzewam, iż te pierwsze cztery cechy tak naprawdę nie były najważniejsze, ale ta ostatnia była niewybaczalna.

Zaczynałem dochodzić do wniosku, że osobniki podobne do Kronlona, posiadające niewielką moc i malutkie mózgi, w rzeczywistości były kozłami ofiarnymi. Ktoś musiał przecież wykonywać tę robotę, którą ich obarczano. A zawsze istniało ryzyko, iż jeden z poniżonych i upokorzonych pionków był potencjalnie równie silny lub wręcz silniejszy od nadzorcy. Jeśli tak się zdarzyło, trzeba było prawdopodobnie skreślić jednego nadzorcę z listy.

Myśli te nasunęły mi jeszcze jeden wniosek. Gdybym był równy jedynie siłą Kronlonowi, nasze starcie zakończyłoby się remisem. Gdybym był troszkę silniejszy, cierpiałby straszne bóle, ale prawdopodobnie by przeżył. To, co się z nim stało, oznaczało siłę równą co najmniej sile pana.

Siła pana… lak, ale nie szkolona. Nie byłem w stanie zebrać tej mocy na rozkaz, na zawołanie, automatycznie, tak jak potrafił to Kronlon. Pod tym względem zapewne bardziej przypominałem Ti. Zastanawiałem się, czy mógłby to być powód, dla którego obchodzono się z nią tak ostrożnie. Czyżby zdarzyło jej się kiedyś wpaść w szał i usmażyć kogoś, rozłożyć go na atomy? Możliwe, iż tego dokonała, ale nie była w stanie powtórzyć po raz drugi.

Zatrzymałem się. Czy byłem jednym z wybrańców, czy tak jak Ti posiadałem jedynie niekontrolowany talent. Było to najbardziej otrzeźwiające pytanie, jakie sobie zadałem podczas tej drogi, a zarazem najbardziej niepokojące.

Przesiedziałem tyle nocy, wyczuwając organizm Wardena, tak jak go czułem teraz we wszystkim wokół mnie, usiłując zmusić go, by uczynił coś, cokolwiek… żeby zgiął chociaż jedno źdźbło trawy. Ponosiłem żałosne klęski, mimo najwyższej koncentracji i siły woli. A przecież teraz udało mi się siłą woli rozłożyć człowieka w pył. Jak? Dlaczego?

Nie była to nieobecność myśli, choć w tym przypadku tak właśnie było, skoro rządzący, nawet tacy jak Kronlon, potrafili dokonać tego bez wysiłku i na zawołanie. A przecież tak naprawdę nie istniała jakaś rzeczywista komunikacja z organizmem Wardena. Te drobiny nie myślały, reagowały jedynie na bodźce. Bodźce zewnętrzne. Jeśli tedy moc nie była zależna od myśli, a jednocześnie mogła być przywoływana świadomie, to czymże ona była?

Odpowiedź była tak oczywista, że wystarczyło zadać sobie jedynie pytanie, by móc już na nie odpowiedzieć. Naturalnie były to emocje. Moja nienawiść, moja pogarda i obrzydzenie, jakie odczuwałem do Kronlona, uruchomiły organizmy Wardena w moim ciele, aby przesłały sygnał mszczącej energii do organizmów w jego ciele.

Nienawiść, lęk, miłość… wszystkie te uczucia wywoływały reakcje chemiczne w różnych częściach ciała, a szczególnie w mózgu. Te właśnie reakcje i powstałe w ich rezultacie związki były przeto tymi katalizatorami, których potrzebował żyjący w każdej komórce mojego ciała organizm Wardena, by uruchomić swe własne moce. Emocje, zredukowane do produktów i produktów ubocznych reakcji chemicznych, były tym, czego było potrzeba… a to już wyjaśniało bardzo wiele. Ćwiczenia więc prowadzące do umiejętności wykorzystania tych mocy faktycznie ograniczać się musiały do tych partii mózgu i części ciała, które normalnie są poza naszą świadomą kontrolą, tak jak to jest w przypadku jogi i pokrewnych z nią dyscyplin.

Przestępcy, których tu zsyłano byli zbiorowiskiem ludzi o rozkojarzonej psychice i niezrównoważonych, często nie kontrolowanych emocjach. Urodzeni na miejscu byli na ogół bardziej zrównoważeni, co wynikało ze statycznej natury ich społeczeństwa. Co więcej, rodzili się już z organizmem Wardena, rosnącym i rozmnażającym się w ich komórkach, pozostającym w stanie lepszej równowagi z ciałem ich nosiciela; tym samym byli oni bliżsi tubylczym stworzeniom Lilith, żyjącym w doskonałej równowadze z tym organizmem, a nie kimś obcym dla niego. Dlatego właśnie przybysze posiadali naturalną przewagę, jeśli chodzi o możliwość uruchomienia tej dziwnej mocy. Jak na ironię, w sytuacji kiedy mój chłodny, szkolony, logiczny umysł nie był w stanie poradzić sobie z tą mocą, rozchwiana równowaga emocjonalna Cala Tremona — ta nowa część mojego ja, która tak była mi obca — poradziła sobie doskonale z tym zadaniem.

Ruszyłem dalej, bardzo powoli, analizując to, co już wiedziałem i zastanawiając się nad tym, czego jeszcze nie wiedziałem. Minęły prawdopodobnie jakieś dwie godziny, nim dotarłem do wykutych w kamieniu schodów, prowadzących całą serią zakosów do samego zamku. Po raz pierwszy od długiego czasu wstydziłem się trochę mojej nagości, brudu, mojego dzikiego, prymitywnego wyglądu, zupełnie nie pasującego do cywilizowanego towarzystwa. A ci tam na górze, w zamku, na pewno byli cywilizowani, nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Może nie całkiem zdrowi na umyśle, jeśli się przyjmie standardowe definicje normalności, ale cywilizowani na pewno… a może i kulturalni.