Zauważyłem, iż na planie nie zaznaczono, niewątpliwie istniejących, tajemnych przejść pomiędzy pokojami na wszystkich poziomach, takich, jak to, z którego mnie szpiegowano minionej nocy. Nie zaskoczyło mnie to, jednak doszedłem do wniosku, iż muszę dowiedzieć się czegoś więcej na ich temat.
Na zewnątrz zamku, ale wewnątrz potężnego ogrodzenia, mieściło się to, co było dumą i radością Artura. Palisada z ogromnych bali, z pomostami i wieżyczkami wartowniczymi przypominała prymitywną fortecę. Artur, chłodny, rzeczowy i formalny, zachowujący dystans wobec wszystkich i wszystkiego, teraz promieniował ciepłem, a oczy zabłysły mu gorączkowo.
— Nie należy to do obowiązkowych punktów podczas zwiedzania — poinformował mnie — ale i tak chciałem wpaść tu na inspekcję, więc możesz skorzystać z okazji i dotrzymać mi towarzystwa.
Ujrzałem stada owadów, jakich nie widziałem nigdy przedtem — czy to na Lilith, czy gdziekolwiek indziej. Wyszkolony personel w randze nadzorców ruszał się żwawo na widok nadchodzącego Artura, tak że kiedy znaleźliśmy się na miejscu, wszystko już było gotowe na jego wizytę. Całe rzędy insektów stały na swych stanowiskach, ciasno i równo, przedstawiając sobą imponujący widok.
Były to wuki, jak je zwano, z olbrzymimi cielskami w kolorze jaskrawozielonym i z białym podbrzuszem; długość ich wynosiła trzy do czterech metrów, a ciężar wspierał się na sześciu grubych, potężnych, wygiętych odnóżach; głowy zdominowane były wielkimi błyszczącymi, elipsoidalnymi oczyma znajdującymi się po dwu stronach podobnej do bicza, zawiniętej do góry trąbki, pod którą ukrywała się obrzydliwa, przypominająca kształtem dziób, paszcza. Skóra ich była doskonale gładka, ale odniosłem wrażenie, iż tuż pod ich powierzchnią kryje się solidny szkielet, który czyni je o wiele mniej kruchymi, niż na to wyglądają.
Pomiędzy pierwszą i drugą parą nóg każdy z nich miał umocowane siodło — dość złożony zestaw z twardym, wysokim oparciem i osłoną w kształcie litery X ochraniającą jeźdźca i utrzymującą go w miejscu. Jeźdźcami byli zarówno mężczyźni, jak i kobiety, ubrani w czarne bryczesy i sztylpy i wyglądający na silnych, wytrzymałych, twardych i zdyscyplinowanych. Dostrzegłem też przedmioty, w których odgadłem broń, i to w dość dużym wyborze, od pałek i kopii do czegoś co przypominało pneumatyczne kusze. Wszystko to było tak usytuowane, iż jeździec mimo ograniczeń mógł bez trudu do tej broni sięgnąć.
— To imponujące — powiedziałem Arturowi (i mówiłem to szczerze). — Tyle, że robi to wrażenie prawdziwej armii, kawalerii. Nie przyszłoby mi do głowy, że może być tutaj potrzebna armia.
Artur roześmiał się.
— Potrzebna, wręcz niezbędna — odpowiedział. — Bo widzisz, w tym społeczeństwie, żeby piąć się w górę, musisz kogoś zabić, musisz być silniejszym od innych. Powiedz mi tedy sam, gdybyś był sir Tielem czy reagowałbyś na rzucanie ci dzień po dniu wyzwania ze strony każdego, komu się wydaje, że może cię pokonać? Naturalnie, że nie. To samo dotyczy i innych rycerzy. Bo jakie są profity z tak wysokiej pozycji? Oczywiście, mnóstwo ukłonów i szurania nogami, ale przede wszystkim cała fura kłopotów związanych z administracją. Są prawdopodobnie całe setki panów silniejszych od większości rycerzy, może nawet silniejszych od samego księcia, ale nie są oni zupełnie zainteresowani tą robotą. Jednak są też tacy, których to interesuje. Moim zadaniem jest więc dopilnowanie, by wyzwanie rzucane rycerzowi dziedziny wiązało się z trochę większymi utrudnieniami; pełnię w pewnym sensie rolę policjanta. A jeśli jeden rycerz chce mieć coś, co należy do drugiego, cóż, oni też mogą sobie rzucać wyzwania, tyle że skończyłoby się takie starcie albo śmiercią, albo remisem, bez korzyści dla którejkolwiek ze stron. Wobec tego troszkę sobie walczymy. Jeśli ktoś chce cokolwiek, co należy do tej dziedziny, to musi albo negocjować grzecznie, albo o to walczyć — i tu jest właśnie miejsce dla armii.
Skinąłem głowę, ale moje wyobrażenie o Lilith uległo następnej drobnej korekcie. Wpierw nie mogłem bowiem sobie wyobrazić, dlaczego miano by prowadzić walki w skali lokalnej, po czym doszedłem do wniosku, iż odgrywają one rolę zaworu bezpieczeństwa. Kłótnie i potyczki wypełniają czas i dają zajęcie najbardziej niebezpiecznym ludziom na Lilith — psychopatom, uwielbiającym przemoc podżegaczom, militarystom i tym podobnym. Jeśli chcą sobie rozwalać czaszki, należy dać im tę możliwość, znaleźć ujście dla ich gwałtownej natury i nie pozwolić tym samym zakłócać dobrego, porządnego systemu. Mogłem sobie teraz wyobrazić doskonałego administratora, takiego, który wśród swoich ludzi ma szczególnie wielu sprawiających kłopoty, rozpoczynającego wojny z sąsiadami po to tylko, by zmniejszyć napięcia, albo rozwiać nudę.
— Wuki — mówił Artur — używają tych potężnych tylnych odnóży, by skakać wysoko w powietrze, z żołnierzem w siodle, Dlatego właśnie ludzie są przymocowani, choć ramiona mają swobodne. Mogą bez trudu przeskakiwać ponad stacjonarnymi liniami bojowymi, wykazując bezużyteczność stałych fortyfikacji. Tam na wzgórzu gdzie widać te wszystkie dziury, prawie takie jak w plastrze miodu, stacjonują moje besile, doskonali lotnicy, tworzący, że tak powiem, siły powietrzne. Połącz je z armią lądową, a uzyskasz siłę, która właściwie użyta jest praktycznie nie do pokonania.
Nie wypowiedział tego ostatniego zdania tonem samochwały, ale głosem, w którym czuło się prawdę i przekonanie. Istotnym wyrażeniem tutaj było „właściwie użyta”. Nie miałem wątpliwości, iż Artur musi być świetnym dowódcą w polu.
Musiałem przyznać, że to bardzo dobrze zorganizowany system. Rycerze, otyli i lubiący wygodę, niechętnie rzucali sobie wyzwania. Brak dobrej łączności oznaczał, że zdobycie nowych terenów i skonsolidowanie dziedzin pod jedną władzą byłoby bardzo trudne i nie przynoszące żadnych korzyści. A rzucający wyzwanie rycerzowi musiałby wpierw przedrzeć się przez zamek i jego obronę — niełatwe zadanie. I niezależnie od posiadanej mocy można zginąć od strzały i włóczni dobrze wymierzonych, nawet jeżeli się jest samym Markiem Kreeganem.
Oczyma wyobraźni widziałem rycerzy na przyjęciach czyniących zakłady, czyja armia jest najlepsza i czyj dowódca najzręczniejszy. Sam byłbym skłonny się założyć, iż Artur wygrał wiele spośród podobnych zakładów.
Po zakończeniu inspekcji wróciliśmy do zamku. W oddali widziałem pionków, olbrzymie ich rzesze, pracujących w polu i opiekujących się stadami. Dopiero wówczas byłem w stanie myśleć o nich na poziomie emocjonalnym. Dobę wcześniej byłem wśród nich, a przecież już w tej chwili rozdzielająca nas przepaść społeczna tworzyła nieprzekraczalną barierę. Wydawało mi się, iż jest w tym coś bardzo niewłaściwego, a zarazem bardzo głębokiego, co wiele mówi o klasie rządzącej i rządzonej; nie mogłem jednak w żaden sposób tego uchwycić. Ciągle czułem się bliższy im, a nie ludziom takim jak Artur i Pohn. I ciągle nie byłem równorzędnym przeciwnikiem nawet dla najniższego rangą, najgłupszego stajennego tutaj w zamku, o ile należał do klasy nadzorców.
Udaliśmy się do jadalni nadzorców i dopiero tam zdałem sobie sprawę z własnego głodu. Od lekkiego śniadania minęło już wiele godzin i chociaż nie pracowałem, by spalić to co zjadłem, to jednak przyzwyczajony byłem do większych objętościowo porcji.