Młody mężczyzna poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku. — A więc to tam ta twoja obca rasa znalazła pomocników. To tam uciekał przed nami ten robot — na Romb Wardena.
— Trafiłeś w sedno — przyznał Krega.
W galaktyce, której system opierał się na doskonałym porządku, jednorodności poglądów, harmonii i mocnej wierze w prawa naturalne, Romb Wardena stanowił coś na podobieństwo domu wariatów. Wydawał się on istnieć na zasadzie naturalnego kontrapunktu w stosunku do wszystkiego wokół, był przeciwieństwem tego wszystkiego, czym była Konfederacja, a nawet przeciwieństwem tego, w co wierzyła.
Halden Warden, zwiadowca Konfederacji, odkrył ten system planetarny przed blisko dwustu laty, kiedy jeszcze znajdował się on daleko poza granicami administracyjnymi Konfederacji. Warden był chodzącą legendą wśród zwiadowców, człowiekiem, dla którego w cywilizowanym świecie nie istniało nic pociągającego, włączając w to innych ludzi. W normalnej sytuacji taka antyspołeczna postawa spotkałaby się z natychmiastową i ostrą reakcją władz, ale w owym czasie panowała moda na psychologię poświęconą odkrywaniu i rozwijaniu tych cech antyspołecznych, które mogą przynieść jakieś korzyści całemu społeczeństwu. Było bowiem faktem, iż jedynie ludzie pokroju Wardena byli w stanie znieść samotność, lata bez towarzystwa drugiej osoby, fizyczne i psychiczne trudy dalekiego zwiadu. Nikt o zdrowych zmysłach, mierząc je standardami Konfederacji, nie podjąłby się podobnego zadania.
Warden był gorszy niż większość. Spędzał tak mało czasu, jak to tylko było możliwe „na łonie cywilizacji”, często tylko tyle, ile zajmowało tankowanie paliwa i ładowanie świeżej żywności. Latał dalej, dłużej i częściej od jakiegokolwiek innego zwiadowcy, a jego odkrycia zdumiewały samą ich liczbą.
Na nieszczęście dla jego szefów z Konfederacji, Warden uważał, iż jego jedynym zadaniem jest odkrywanie nowych światów i nic poza tym. Resztę, włącznie z badaniami wstępnymi i sprawozdaniami, pozostawiał tym, którzy lecieli za nim po otrzymaniu współrzędnych drogą radiową. Zdarzało mu się przeprowadzać jakieś wstępne rozpoznania, ale utrzymywał jedynie sporadyczną łączność z Konfederacją i doprowadzał do szału przełożonych swoim sposobem przesyłania informacji.
Dlatego też, kiedy nadszedł sygnał „4AP” nastąpiło wielkie poruszenie i wszystkich ogarnęło podniecenie — cztery planety klasy A, nadające się do natychmiastowej kolonizacji, w jednym systemie! Było to wręcz niesłychane, nie mieszczące się w żadnej skali prawdopodobieństwa statystycznego, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę fakt, iż tylko jeden na cztery tysiące układów słonecznych zawierał coś, co w ogóle mogło nadawać się do jakiegokolwiek użytku. Czekano więc z niecierpliwością na imiona nadane nowo odkrytym planetom przez znanego z lakoniczności zwiadowcę i na ich wstępny opis, czekano niecierpliwie nie tylko z powodu wagi samego odkrycia, ale również z powodu niepewności co do ilości informacji, jaką, Szalony Warden zechce przekazać i możliwości jej odcyfrowania.
A potem nadeszły szczegóły potwierdzające ich najgorsze obawy. Przyznać jednak trzeba, że podał kolejność planet zgodnie z obowiązującą formułą, od najbliższej ich słońcu do tej najbardziej od niego oddalonej.
— Charon — przekazywał w swoim pierwszym raporcie. — Ma wygląd piekła.
— Lilith — kontynuował. — Wszystko, co piękne, musi mieć gdzieś ukrytego węża.
— Cerber — tak nazwał trzecią planetę. — Wygląda jak prawdziwy pies.
I na koniec — Meduza: Ten, kto tu mieszka, musi mieć chyba kiełbie we łbie.
Po czym podał współrzędne i kod świadczący o tym, iż dokonał pewnych badań, tyle że pośrednio — to znaczy, nie wylądował na powierzchni, do czego nie był zresztą zobowiązany — i wreszcie kod „ZZ”, kod, który poważnie zaniepokoił Konfederację. Oznaczał on bowiem, iż jest coś wielce dziwnego w tym miejscu i należy je traktować z maksymalną ostrożnością.
Przeklinając Szalonego Wardena za brak bardziej szczegółowych informacji, wysłali standardową ekspedycję o maksymalnym stopniu zabezpieczenia — ekspedycję złożoną z dwustu najlepszych, najbardziej doświadczonych członków Grup Eksploracyjnych, wspomaganych przez cztery ciężkie krążowniki uzbrojone po zęby.
Problem z raportami Wardena polegał na tym, iż prawie zawsze opisywały sytuację poprawnie, tyle że nie wiadomo było, o co w nich chodzi, dopóki nie dotarło się na miejsce. Wynurzając się z hiperprzestrzeni, członkowie ekspedycji ujrzeli dziwny widok — gorącą gwiazdę typu F z olbrzymim systemem planetarnym, zawierającym otoczone pierścieniami gazowe olbrzymy, wielkie asteroidy i liczne planety zbudowane z materiałów stałych. W samym środku, blisko słońca, znajdowały się cztery światy, bogate w tlen, azot i wodę, cztery klejnoty, które aż krzyczały: „życie”. I chociaż planety te krążyły na różnych orbitach — najbliższa w odległości 158 milionów kilometrów od ich słońca, a najdalsza 308 milionów kilometrów — to w momencie, kiedy członkowie ekspedycji ujrzeli je po raz pierwszy, tworzyły rzadko spotykaną konfigurację. Przez krótki okres cała czwórka znajdowała się pod kątem prostym jedna względem drugiej. Chociaż, był to jedynie szczęśliwy zbieg okoliczności, nigdy już później nie obserwowany, owe cztery planety nazwano Rombem Wardena. Zyskały one także potoczną nazwę: Diamenty Wardena. Bo były to rzeczywiście diamenty, niezależnie od ich przypadkowego układu w momencie odkrycia — iskrzące klejnoty, pełne potencjalnych skarbów.
A przecież, nawet ci z najbardziej materialistycznym poglądem na świat, uznali taką konfigurację za jakiś omen, w czym nie różnili się zapewne od samego Wardena. Podobnie jak Warden, nie wylądowali bezpośrednio po przylocie. Węszyli, sondowali i analizowali, lecz nie znaleźli niczego podejrzanego. Nie było tam żadnych dowodów działalności jakichś sił nadprzyrodzonych, mimo statystycznego nieprawdopodobieństwa istnienia takich czterech światów obok siebie. Śmiali się więc sami z siebie, wyśmiewając własną głupotę, przesądy i przypływ prymitywnych lęków, do których, jak sądzili, nie są już zdolni, i odprężyli się nieco. Niektórzy z nich podejrzewali, że Romb Wardena jest rezultatem działalności jakiejś minionej cywilizacji, czyniącej planety nadającymi się do zamieszkania lecz jeśli nawet tak było, ślady takiej działalności nie były widoczne.
Lądowali z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Charon był gorący i parny, jak przystało planecie najbliższej słońcu z całej czwórki. Padało tani prawie nieustannie, a małe, obrzydliwe gady, przypominające wyglądem dinozaury, wyglądały groźnie, nawet niebezpiecznie, ale nie mogły stanowić większego problemu dla człowieka i jego technologii. Możliwe, iż morza pokrywające większość powierzchni planety kryły coś bardziej niebezpiecznego, jednak stwierdzenie tego wymagałoby założenia stałej bazy. Tymczasem zbadano, że ten zarośnięty dżunglą świat ma temperaturę od 28 do 60°C, a nachylenie jego osi wynosi około 6 stopni. Rozmieszczenie lądów na powierzchni czyniło go nadającym się do zamieszkania, choć niezbyt wygodnym. Charon rzeczywiście przypominał wyglądem piekło.