Nic więcej jednak nie chciała powiedzieć i zostawiła mnie, żebym doszedł do siebie i zwalczył ten okropny ból głowy, będący skutkiem zażycia narkotyku.
Moc miała swą cenę.
Rozdział dwunasty
UCIECZKA
Spałem dobrze, choć ból głowy obudził mnie kilkakrotnie i pozwolił zauważyć, jak wielka cisza panowała wokół. Kilkakrotnie też wydawało mi się, iż ktoś wchodzi do pokoju, a raz byłem przekonany, że przynajmniej jedna osoba była w pokoju, stała przy moim łóżku i przyglądała mi się w zamyśleniu. Była to jakaś tajemnicza postać; duch, olbrzymi, górujący nad otoczeniem, niewyraźny, potężny — posiać z dziecięcych koszmarów, a przecież tak nieodparcie realna, że obawiałem się otworzyć oczy, by sprawdzić, czy rzeczywiście tam jest.
Sam siebie przeklinałem za to zachowanie, za poddanie się pierwotnym lękom, których istnienia u siebie nawet nie podejrzewałem, ale bez rezultatu. Wreszcie zmusiłem się do uchylenia powieki, zarzucając sobie tchórzostwo, lecz ujrzałem jedynie ciemny pokój, i to pokój, w którym najwyraźniej nikogo nie było.
Już miałem się obrócić na drugi bok i spróbować zasnąć, kiedy do mych uszu dobiegi cichutki dźwięk z pobliża drzwi. Zastygłem, w połowie z ostrożności, a w połowie — wstyd się przyznać — z lęku przed tą bezimienną postacią z dziecięcych koszmarów.
— Tremon — usłyszałem cichy, kobiecy głos.
Całkowicie już teraz rozbudzony, usiadłem na łóżku. Lęk ustąpił miejsca zaciekawieniu, tym bardziej że ta osoba była jak najbardziej materialna.
— Tutaj! — wyszeptałem.
Postać zbliżyła się, poruszając się bez trudu w ciemnościach i przykucnęła luz obok mnie. Choć widziałem jedynie jej zarys, wiedziałem, że to Vola.
— Co się stało? — spytałem szeptem.
— Tremon, musisz stąd uciekać — odparła. — Zamierzają zabić cię jeszcze przed świtem. Właśnie odbyli zebranie na twój temat i brali w nim udział wszyscy najważniejsi.
Przypomniałem sobie ostrzeżenie Artura. A jednak przekroczyłem granice roztropności, mimo że starałem się postępować zgodnie z logiką.
— Słuchaj uważnie — ciągnęła. — Nie pozwolę im na to. Nawet jeśli to, co mówią, jest prawdą. Zbyt rzadko widzę takie potencjalne możliwości jak twoje, by pozwolić zdusić je w zarodku.
Zmarszczyłem brwi i spuściłem nogi z łóżka.
— A cóż takiego oni mówią?
— Że nie jesteś Calem Tremonem — wyszeptała. — Że jesteś skrytobójcą wysłanym przez Konfederację, by zabić lorda Kreegana.
— Co! — wykrzyknąłem, możliwe że troszkę zbyt głośno.
Ból głowy i ostatnie ślady zmęczenia zniknęły, kiedy zaczęła płynąć adrenalina.
— Szsz… nie wiem, ile mamy czasu. Możliwe, że wcale go nie mamy — ostrzegała. — Jednak lubię cię na tyle, że chciałabym dać ci jakąś szansę. — Zawahała się. — Czy to prawda?
Byłem jej winien uczciwą odpowiedź, lecz nie był to właściwy moment na honorowe zachowanie.
— Nie wiem, o czym oni mówią — odpowiedziałem tak szczerze, jak tylko umiałem. — Do diabła, przecież moje odciski, mój kod genetyczny… wszystko jest zapisane. Powinnaś wiedzieć, że nie mogę być nikim innym jak sobą, a ostatnią rzeczą, jakiej by życzył sobie Cal Tremon, to być pachołkiem Konfederacji.
— Być może — powiedziała bez przekonania. — Przecież nawet w naszym układzie planetarnym Cerberejczycy potrafią podmieniać ciała; nie polegałabym więc zbytnio na tej linii obrony. Dla mnie to zresztą nie ma znaczenia, ja… co to było?
Znieruchomieliśmy, wstrzymując nawet oddech. Cokolwiek to było, ja tego nie usłyszałem, wobec czego odprężyliśmy się nieco.
— Słuchaj, musisz już iść — powiedziała ponaglająco.
— Iść? Dokąd?
— Nie wiem — odparła szczerze. — Jak najdalej stąd. Jak najdalej od dziedziny Zeis. Chyba na dzikie ziemie. Jeśli tam przetrwasz i doczekasz sposobnej chwili, udaj się na południe, do dziedziny Moab, skontaktuj się z tamtejszymi panami, którzy tworzą coś w rodzaju zakonu religijnego złożonego z potomków tych pierwszych naukowców, którzy tutaj utknęli. To są jedyne miejsca, gdzie możesz się czuć bezpiecznie, a tylko w dziedzinie Moab możesz zakończyć szkolenie. Nie będzie to łatwe. Pewnie i tak zginiesz albo zostaniesz schwytany przez Artura i jego agentów, ale przynajmniej będziesz miał jakąś szansę. Zapewniam cię, że jeżeli tu zostaniesz, jeszcze przed świtem będziesz martwy.
— Pójdę więc — powiedziałem.
— Czy wiesz, jak się stąd wydostać? W nocy?
— Wiem. Gdziekolwiek jestem, zawsze sprawdzam położenie wszystkich wyjść.
— Musisz unikać innych dziedzin — ostrzegła mnie. — W ciągu kilku dni rycerze na całej planecie otrzymają informacje na twój temat. A teraz już idź. Szybko i jak najdalej!
Uściskałem ją.
— Vola, szlachetna damo, nie zapomnę ci tego.
Roześmiała się cichutko.
— Zaczynam myśleć, że może ci się to udać — powiedziała z mieszaniną szczerości i zdumienia w głosie. — Naprawdę tak myślę. Przyznaję, iż mam taką nadzieję.
Opuściłem ją i wymknąłem się na korytarz, oświetlony słabo dwoma lampami znajdującymi się na dwóch jego końcach. Znalem drogę na zewnątrz, ale nie zamierzałem z niej od razu skorzystać. Poczekałem we wnęce, dopóki Vola nie wyszła z mojego pokoju i nie zniknęła za zakrętem korytarza. Możliwe, iż była to z jej strony największa i najszczersza przysługa, ale ja nikomu nie ufałem tak do końca.
Wślizgnąłem się z powrotem do pokoju i z pościeli i poduszek uformowałem z grubsza postać człowieka leżącego na łóżku. Po czym ponownie opuściłem pokój, wlazłem do jednej z tych małych dziur prowadzących do korytarzyków służbowych i poczołgałem się w kierunku własnego pokoju, tyle że na poziomie znajdującym się powyżej niego. W ciemnościach z trudem zlokalizowałem właściwy wizjer. Chciałem bowiem zobaczyć, co się teraz wydarzy. Dziedzina Zeis zajmowała rozległy teren; na pewno nie udałoby mi się jej opuścić przed ogłoszeniem alarmu, nie miałem więc zamiaru tego próbować, przynajmniej na razie. Wpierw musiałem sprawdzić, czy rzeczywiście przyjdzie ktoś, żeby mnie załatwić, a jeśli tak — kto to będzie. Jeśli natomiast nikt by nie przyszedł, gotów byłem do powrotu rankiem do pokoju i do konfrontacji z Volą.
Najważniejszy w tym wszystkim był fakt, iż w jakiś sposób dowiedzieli się, że byłem agentem.
Prawdopodobnie wiedziało o tym więcej niż jedynie trzy lub cztery osoby w całej Konfederacji i każdej z nich — z wyjątkiem mojego odpowiednika krążącego gdzieś tam w górze — ta informacja mogła zostać wydarta. Przypomniałem sobie infiltrację Dowództwa Systemów Militarnych i rabunek danych z komputera, na podstawie których można już było ułożyć jakiś całościowy obraz. Jeśli raz im się to udało, mogło się udać ponownie. A w ogóle, byłem tak odcięty od informacji, że nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że Konfederacja już w tej chwili jest w stanie wojny z tą obcą nam i tajemniczą rasą.
To jednak, że udało im się ułożyć jakiś całościowy obraz i dojść do właściwych wniosków dotyczących mojego statusu, nie oznaczało, iż mieli pewność. Mógł to być jedynie test dla mnie, sprawdzający, czy ucieknę natychmiast po otrzymaniu informacji od Voli. Mimo wszystko zdecydowałem, że będę grał zgodnie z własnymi regułami. Nagle usłyszałem jakieś hałasy na korytarzu. Dwie, a może trzy osoby, szły zdecydowanym i pewnym krokiem w moim kierunku. Słyszałem je pod sobą, tuż obok drzwi mojego pokoju, po czym zobaczyłem, jak drzwi uchylają się powoli i ostrożnie. Było ich trzech. Dwóch weszło do środka, podczas gdy trzeci pozostał na zewnątrz. Jednym z nich był Artur — trudno byłoby go pomylić z kimś innym. Drugi był zwyczajnie wyglądającym mężczyzną w średnim wieku, bez wątpienia pochodzący ze światów cywilizowanych. Ubrany był także w strój pana, a w ręku trzymał niewielką latarnię, która oświetlała pokój jakimś dziwnym, niesamowitym blaskiem.