Mapa w mojej głowie informowała mnie, że mam przed sobą co najmniej sześciuset-metrową wspinaczkę, a potem tej samej długości zejście, nim dotrę do lasu po drugiej stronie. Niestety, chociaż była to mapa i fizyczna i administracyjna, nie była mapą drogową. Sam więc będę wyszukiwał szlaki i nie będę mógł być zbyt wybredny, jeśli chodzi o ich jakość.
Bez trudu odnalazłem szlaki, chociaż żaden nie wyglądał na szczególnie używany. Prowadziła do nich, naturalnie, cała sieć ścieżek biorących początek na terenie dziedziny. Kilkakrotnie przywierałem do ziemi, kiedy w pobliżu przelatywały te wielkie bestie z jeźdźcami na grzbietach. Brzęczały i buczały jak silniki samolotów, ale były zbyt duże i zbyt ciężkie, by pełnić coś więcej niż tylko rolę odstraszających patroli. Trzeba by mieć wyjątkowe szczęście, by dostrzec coś z grzbietu takiego rumaka. Gdyby jednak ktoś na ziemi podniósł alarm, natychmiast by mnie dopadły i byłbym wówczas zupełnie bezbronny.
Jeśli szlak, na którym się znalazłem, był typowy, to wejście na górę nie będzie problemem. Przeznaczony najwyraźniej dla wozów i wózków był dość szeroki i biegł zakosami. Zakosy te umożliwiałyby strażnikom stojącym powyżej obserwację szlaku biegnącego niżej i to mnie trochę martwiło. W końcu, nie była to jedynie ucieczka przed zwyczajnym wojskiem; tym przeciwnikom wystarczyło jedynie spojrzeć na mnie, by strącić mnie ze ścieżki w przepaść.
Nie pozostawało mi jednak nic innego, jak ruszyć w górę szybko, ale ostrożnie, licząc na odrobinę szczęścia i na fakt, że polowanie na mnie trwało już przecież cały dzień, a ja dopiero rozpocząłem wędrówkę. Ti była dosłownie przyklejona do mych pleców i czułem, że nie rozluźni naciśniętych na mnie dłoni.
Przebyłem mniej więcej jedną czwartą drogi pod górę, kiedy poniżej usłyszałem głosy. Zastygłem nasłuchując, ale byli dość daleko za mną i z tego co się zorientowałem, poruszali się pieszo. Głosy ich dochodziły do mnie, ale nie były zbyt wyraźne, stąd nie mogłem stwierdzić kim są idący — tak jakbym w ogóle musiał się domyślać, kto po nocy może poruszać się tym szlakiem.
Zdecydowawszy, iż najlepszym wyjściem będzie trzymać się przed nimi, podjąłem na nowo wspinaczkę. Po kilku minutach usłyszałem inne głosy. Były to głosy żeńskie, podczas gdy te poniżej bez wątpienia należały do mężczyzn. Uświadomiłem sobie nagle, że Artur zrobił to co narzuciły mu warunki Lilith i topografia dziedziny. W pewnych odstępach czasu, prawdopodobnie przypadkowych, jeden patrol ruszał w dół szlaku. Drugi, po jakimś czasie, ruszał w górę i obydwa spotykały się mniej więcej w połowic drogi. Na szlaku takim jak ten, każdy kto z niego korzystał, musiał się znaleźć pomiędzy tymi dwoma patrolami.
Próbowałem ocenić, jak daleko ode mnie znajduje się para schodząca w dół. Było to praktycznie niemożliwe. Musiałem zaryzykować i założyć, iż są na tyle daleko, że zdążę dotrzeć do granicy gęstniejącej mgły; mgły, która zawsze spowijała niebo dziedziny Zeis, a wywoływała ją konwekcja związana z pierścieniem górskim. Mgła nie tylko gęstniała, ale opadała także coraz niżej. Spieszyłem się bardzo, by sięgnąć tej omal dotykalnej kurtyny szarości, która ukryłaby mnie przed wzrokiem schodzących, tak jak ich ukryłaby przed moim.
Bez Ti byłbym o wiele zwinniejszy, ale teraz stała się ona dla mnie czymś w rodzaju krucjaty, obowiązkiem. Byłem zdecydowany doprowadzić do tego, że się przebudzi i ponownie będzie stanowiła całość. Nie była już lekka jak piórko. Odczuwałem zmęczenie, a czterdzieści dwa kilogramy zaczęły wywierać realny wpływ na mięśnie mojego grzbietu i karku.
Pozostał mi jeszcze jeden zakos do krańca chmury, ale zdałem sobie sprawę, że nie będzie mi dane go sięgnąć. Głosy kobiece stały się bardzo wyraźne; dostrzegłem również niesamowity, bezcielesny blask padający z żółtej latarni, którą niosła jedna z nich. Rozejrzałem się za jakąś kryjówką, lecz szlak wykuty był w żywej skale i jedyną przeszkodą stojącą pomiędzy nim a długim, bardzo długim lotem w przepaść był niziutki krawężnik, zabezpieczający koła wozów przed ześlizgnięciem się w otchłań.
Nie miałem ani czasu, ani żadnego wyboru: pozostał mi jedynie krawężnik. Przekonam się, ile tak naprawdę warte jest ciało Cala Tremo na.
Martwiłem się tymi dwoma mężczyznami znajdującymi się poniżej, ale doszedłem do wniosku, iż są oni mniejszym problemem, niż sądziłem. Tu, gdzie się znajdowałem, było bowiem całkiem ciemno, a światło ich latarni nie sięgało tak daleko.
Z największą ostrożnością opuściłem się wraz z moim ciężarem w przepaść i zawisłem swobodnie, trzymając się krawężnika szlaku obiema dłońmi. Obciążenie, jakim była Ti na moim grzbiecie, o mało nie wyrwało okrzyku bólu z moich ust; nie na darmo jednak przeszedłem te wszystkie szkolenia, a i tydzień wygodnego życia nie był w stanie zniwelować miesięcy ciężkiej, fizycznej pracy. Wisiałem tedy nad przepaścią, nie wiedząc zupełnie, jak długo wytrzymają to moje palce.
Raz jeszcze liczyłem na to, iż sprzymierzeńcem okaże się normalna, ludzka natura… a liczyło się teraz wszystko. Ludzie ci patrolują swój odcinek przez całą wyznaczoną im zmianę i są prawdopodobnie bardziej znudzeni niż czujni, podobnie jak dwójka strażników w zamku.
Kobiety wynurzyły się z mgły i szły wolno w dół szlaku. Jedna z nich podniosła od niechcenia kamyczek i rzuciła w dół, minimalnie chybiając mej głowy, która znajdowała się o jeden poziom i jeden zakos poniżej nich.
— Nareszcie wydostałyśmy się z tych śmierdzących oparów — zauważyła z ulgą w głosie jedna z kobiet.
— Taa, niech się teraz faceci przemoczą — rzuciła druga. — Może jak się nie będziemy za bardzo śpieszyć, to nadejdzie świt i zmienią nas, zanim powtórnie zaczniemy się wspinać pod górę.
— Racja — zgodziła się pierwsza. — Mam już dość gór. Teraz marzy mi się jedynie gorący posiłek, kąpiel i łóżko, obojętnie zresztą w jakiej kolejności.
Były już bardzo blisko, tuż za zakrętem i zbliżały się do mego niebezpiecznego i… bolesnego” stanowiska. W myślach powtarzałem w kółko: Nie zatrzymujcie się! Tylko się nie zatrzymujcie! Jest jednak pewne prawo rządzące takimi przypadkami i oczywiście musiały się zatrzymać jakieś trzy czy cztery metry od mych obolałych, odartych ze skóry dłoni; na dodatek widocznych częściowo ponad krawężnikiem, gdyby zechciało im się spojrzeć w tym kierunku.
— Hej! Popatrz! Już ich widać! — zawołała jedna, wskazując palcem; widziałem to wyciągnięte ramię troszkę za blisko jak na mój gust.
— Poczekamy na nich?
Nic, nic, nie róbcie tego! — błagałem i modliłem się w myślach tak gorliwie, że gdyby istniała telepatia na pewno by mnie usłyszały.
— Czekać? — spytała druga, zastanawiając się nad propozycją. — Niecę. Po diabła? Lepiej skończyć z tym jak najszybciej. — Odwróciły się i opuściły skalną półkę, na której stały, a ja zaryzykowałem spojrzenie w dół, by zobaczyć, gdzie znajdowali się w tym momencie nadchodzący mężczyźni. Zbyt blisko, stwierdziłem. Latarnia ich oświetlała już drogę jakieś dwa poziomy poniżej mojego, a latarnia kobiet oświetli mnie, kiedy pokonają najbliższy zakręt. Będę musiał zgrać bardzo dokładnie w czasie moje posunięcia i wykonać je bardzo cicho. Oceniłem, że światło ich latarni padające na zakręt znajduje się w odległości jakichś dwudziestu metrów i staje się coraz jaśniejsze.
Niewiele brakowało, a zmarnowałbym cały dotychczasowy wysiłek, bowiem wyciągnąłem siebie i swój ciężar na drogę w momencie, kiedy mężczyźni pojawili się w moim polu widzenia. Rozpłaszczyłem się i znieruchomiałem.