Miałem zaledwie kilkaset metrów do krzaków, na których rosły znajomo wyglądające melony i jagody, ale tylko niektóre z nich były jadalne. Naturalny łańcuch pokarmowy na tej planecie nakierowany był na insekty, a nie na ludzi; i insekty roiły się wokół wszystkiego, co było dojrzale. Jednakże i tak znalazłem dość owoców, by zaspokoić głód i ich kawałkami nakarmić Ti. Woda była mniejszym problemem, ponieważ prawie wszędzie spotykało się jeziorka i strumyki. Niektóre wyglądały bardzo mętnie i podejrzanie, ale nie miałem żadnych obaw, wiedząc, że zarówno moje Wardenki, jak i te należące do Ti ochronią nas przed najgorszym.
Dopiero po zaspokojeniu podstawowych potrzeb, zacząłem się zastanawiać, co dalej. Przecież nie uda mi się o własnych siłach, bez niczyjej pomocy dotrzeć do dziedziny Moab, pomóc Ti i uniknąć szponów Artura. Potrzebna mi była pomoc — przyjaciele, ludzie, którzy potrafią więcej ode mnie. Ale czy znalem kogoś na Lilith, kto nie chciałby mnie dopaść lub nie był zamknięty w dziedzinie Zeis? Odpowiedź była oczywista i przygnębiająca.
Muszę w jakiś sposób odnaleźć ojca Bronza i namówić go, przekonać, by zechciał mi pomóc. Jeśli nie zrobi tego dla mnie, myślałem sobie, to może zechce pomóc Ti, którą, jak sobie przypomniałem, zna i którą darzy pewną sympatią. Musi to więc być Bronz… tylko gdzie on jest? Usiłowałem sobie przypomnieć. Minęły jakieś dwa tygodnie od naszego spotkania, ale wspomniał wówczas dokąd się wybiera. Mówił, że na południc, a to już była dobra informacja, bo oznaczała, że będzie się poruszał tą drogą. Wymienił chyba dziedzinę Shemlon jako następny przystanek w jego zwyczajowym objeździe.
Mapa w mojej głowie włączyła się automatycznie i bez trudu zlokalizowałem Shemlon, leżący około dwudziestu kilometrów na południe od miejsca, w którym się znajdowałem.
O zmierzchu ruszyliśmy dalej, ale nie szliśmy drogą, lecz równolegle do niej, szukając ciągle osłony przed patrolami, kurierami czy innymi podróżującymi służbowo. Ruch był niewielki, ale późnym popołudniem zaobserwowałem kilka wozów, a nawet pojedynczych wędrowców, prawie tylko z klasy panów, podążających w obydwu kierunkach. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, iż informacja na mój temat już dawno dotarła do Shemlon; latające besile przejawiały dużą aktywność w ostatnim czasie.
Długa i niebezpieczna wędrówka, to prawda, jednak wcale mnie to nie martwiło. Przynajmniej teraz miałem dokąd iść i powód, by tam podążać.
Osiągnęliśmy granice dziedziny Shemlon po kilku dniach ciągłego ukrywania się, i kilku nocach powolnego marszu. Zdarzały nam się w tym czasie drobne problemy ze znalezieniem pożywienia, ale w zasadzie Lilith okazała się planetą obfitości. Wolałbym, co prawda, nie zajmować się tutaj aprowizacją dla jakiejś większej grupy ludzi, ale wyżywienie dwóch osób było stosunkowo łatwe.
Shemlon różnił się zasadniczo od Zeis. Przede wszystkim góry i wzgórza ustąpiły miejsca równinie, której znacząca część pokryta była wodą. Okazało się, iż uprawiają w niej rasti, czerwonawe zboże przypominające ryż, które stanowiło również podstawę wyżywienia w dziedzinie Zeis. Teraz dowiedziałem się, skąd ono pochodzi.
Na terenie Shemlon znajdowała się jedna tylko wioska, duże skupisko chat bunti, ustawionych w wielkim kręgu wokół budynku głównego, którym był obszerny, kolorowy dwór. Dwór ten był równie skromny jak zamek Tiela — co najmniej osiemdziesiąt do stu pokoi, tworzących dziwną geometryczną strukturę złożoną z żółtobrązowych pudełek, które wyglądały, jak gdyby miały się za moment rozpaść. Jeśli chodzi o liczbę personelu, Shemlon był znacznie mniejszy od Zeis, choć zapewne dorównywał mu powierzchnią. Powody tego stanu rzeczy mogły być czysto ekonomiczne, albo też tutejszy rycerz był po prostu niższy rangą i mniej potężny od Tiela.
Sytuacja jaką tu zastałem trochę mnie niepokoiła. Dotarcie tutaj zajęło mi sporo czasu i równie wiele czasu minęło od momentu, w którym Bronz opuścił Zeis. Prawdopodobnie już tu był i wyjechał. A ponieważ była tu tylko jedna duża wioska, trudno byłoby mi udawać pionka. Musiałem uciec się do środków nadzwyczajnych. Stawką było moje przetrwanie. Odczekałem tedy cały dzień, czyniąc rozpoznanie terenu, sprawdzając kto gdzie pracuje, wreszcie wybrałem i miejsce, i samotnie pracującego osobnika. Dokonywał on jakiejś naprawy przy przepuście na kanale doprowadzającym wodę z rzeki na pola ryżowe.
Ukryłem Ti w krzakach, a sam o zmierzchu, kiedy większość pracujących opuściła już pola i udała się do wioski, podszedłem do kończącego swą robotę przy włazie człowieka. Szedłem otwarcie i śmiało w jego kierunku. Brak odzienia oznaczał, iż był on pionkiem, choć niewątpliwie wykwalifikowanym w swojej specjalności, i mój zaniedbany wygląd nie zrobił na nim większego wrażenia ani nie wzbudził podejrzeń.
Powitałem go skinieniem głowy.
— Dobry wieczór — powiedziałem bardzo uprzejmie, i po przyjacielsku. — Jestem tu nowy i chyba sobie ze mnie zażartowano, wysyłając mnie w to błoto. Kiedy tu przyszedłem nikogo już nie zastałem.
Mężczyzna uniósł ogorzała twarz okoloną przyprószoną siwizną brodą i roześmiał się.
— Tak, tak, wiem jak to bywa. Poczekaj chwilkę, a zaprowadzę cię, gdzie trzeba.
Podziękowałem mu skinieniem głowy. Poszło tak łatwo, że z niechęcią myślałem o tym, co będę musiał za chwilę zrobić. Były to bardzo nieprzyjemne sprawy na tym bardzo nieprzyjemnym świecie.
Porozmawialiśmy o tym i o owym, po czym przeszedłem do interesującego mnie tematu.
— Wiesz, tam na Zewnątrz, byłem katolikiem. Ktoś mi powiedział, że bywa tu jakiś wędrujący ksiądz. Czy to były jedynie żarty?
— Och, nie, jest tu taki jeden — odpowiedział mój rozmówca. — Niedawno tędy przejeżdżał. Szkoda, że się z nim rozminąłeś. Wróci prawdopodobnie dopiero po żniwach, za kilka miesięcy.
Udałem zaskoczonego.
— A gdzie mógł pojechać?
— Do innych dziedzin — odparł mężczyzna. — Pewnie już jest w pobliżu dziedziny Mola, leżącej na zachód od nas. — To dobry człowiek, chociaż ja osobiście nie przywiązuję wagi do żadnej religii.
— Jak dawno temu był tutaj? — nalegałem. — To znaczy, kiedy wyjechał?
— Przedwczoraj… słuchaj, a właściwie czemu cię to interesuje?
Westchnąłem.
— Ponieważ nazywam się Cal Tremon — odpowiedziałem i zabiłem go tak szybko i bezboleśnie, jak tylko potrafiłem. Zaniosłem jego ciało w krzaki, licząc na to, że przynajmniej przez jakiś czas nie zorientują się, co się z nim stało.
Mapa w mojej głowie włączyła się ponownie i zobaczyłem na niej, gdzie leży Mola — jakieś trzydzieści kilometrów w bok. Niewiele, nie więcej niż dwa dni, jeśli poruszać się wózkiem takim, jakiego używał Bronz, ale dla idącego pieszo był to jeszcze jeden długi, mokry, swędzący i głodny marsz.
Było mi przykro z powodu zabójstwa starszego człowieka. Nie odczuwałbym tego w przypadku innych — szczególnie tutejszych klas wyższych, reprezentowanych przez takich ludzi jak Artur, Pohn, Tiel i Marek Kreegan. Nie odczuwałem wyrzutów sumienia, kiedy zabiłem Kronlona, a przecież cierpiałem z powodu tego starszego mężczyzny, tak zwyczajnego, tak przyjaznego i tak zupełnie bez winy w całej tej sprawie. Żałowałem go, a jednak akceptowałem konieczność tego, co uczyniłem. Nie mogłem przecież iść z nim do wioski, a każde moje dziwne zachowanie spowodowałoby, że opowiadałby o mnie, a zmuszony przez jakiegoś nadzorcę powiedziałby wszystko, co wiedział.