Выбрать главу

Mimo wszystko nie mogłem zapomnieć jego wzroku, kiedy usłyszał moje nazwisko. Jego spojrzenie jeszcze bardzo długo będzie mnie prześladować. Świadczyło ono bowiem o tym, iż nie miał najmniejszego pojęcia, kim jest Cal Tremon.

Następne dwa dni ostrożnego, powolnego marszu. Dwa dni ukąszeń owadów, zgniłych owoców, stęchłej wody, burz, przed którymi nie było schronienia, błota, którego nie można było ominąć, siniaków i otartych stóp. Jedyną wyraźną korzyścią wynikającą z opuszczenia dziedziny Zeis był widok nieba, granatowego z pasemkami czerwieni i fioletu, pokrytego, ale nie zakrytego, brązowawymi chmurkami. Nocą można było oglądać gwiazdy; był to widok dodający otuchy, a za razem bardzo smutny. Gwiazdy — odebrane mi na zawsze. Gwiazdy — do których nigdy już nie sięgnę.

Znajdowaliśmy się jakieś trzy czy cztery kilometry od dziedziny Mola, kiedy opodal drogi dostrzegłem niewielkie obozowisko. Było to coś niezwykłego. Byłem ciekaw co to takiego; ciekaw i pełen podejrzeń. Czyżby zakładano blokadę dróg?

Zobaczyłem małe ognisko, wygasłe już i ledwie się jarzące, a także całkiem wymyślny śpiwór. Popatrzyłem na aka, wielkie stworzenie o obłym kształcie i maleńkiej główce, przy którym wózek wyglądał jak zabawka. Choć stało nieruchomo, wyglądało na żywe i w dobrej kondycji, tak zresztą jak i wóz. Nie był to więc postój spowodowany jakaś awarią… ale po prostu jakaś osoba spędzała samotnie noc na tym pustkowiu. Osoba, o odpowiednio wysokiej randze — prawdopodobnie pan.

Pozostawiwszy Ti ponownie pod osłoną krzewów, podczołgałem się tak blisko, jak tylko się odważyłem, żeby sprawdzić, kim jest ta persona. Bez wątpienia był to mężczyzna i to chrapiący tak głośno, że i martwego mógłby obudzić. Poczułem przypływ nadziei. To niemożliwe, mówiłem sobie. Zbyt dużą miał nade mną przewagę, a poza tym dlaczego miałby nie dojechać do Moli… ale jednak to był on.

Odnalazłem ojca Bronza.

Z podniecenia, jakie mnie ogarnęło, wywołałem jakiś szelest, który, biorąc pod uwagę poziom chrapania, nie powinien w ogóle być słyszalnym. A jednak jego oczy rozwarły się gwałtownie. Leżał nieruchomo, z przekrzywioną głową i ze zdziwieniem malującym się na twarzy.

— Ojcze Bronz — wypowiedziałem głośnym szeptem. — To ja… Cal Tremon!

Ksiądz zachichotał, usiadł, ziewnął, przeciągnął się, po czym przetarł oczy i rozejrzał się. Wyszedłem na otwarty teren. Nie miałem specjalnego powodu, by mu zaufać, ale uwzględniwszy całą sytuację, nie miałem też wyboru i musiałem zdać się na jego łaskę.

— Tremon — zachrypiał, ciągle nie całkiem rozbudzony. — Najwyższy był czas, żebyś się pojawił. Już prawie postawiłem na tobie krzyżyk.

Rozdział czternasty

DZICY I AMAZONKI

Stałem ogłupiały, wpatrując się w niego. Wreszcie wykrztusiłem:

— Czekałeś na mnie?

Rozejrzał się.

— W jakim innym celu zatrzymałbym się w tym komfortowym, naturalnym hotelu? — mruknął z sarkazmem. — Chodź tutaj i usiądź. Wstawię herbatę.

Ruszyłem w jego kierunku, po czym zatrzymałem się nagle.

— Zapomniałem o Ti! — wykrzyknąłem, głównie zresztą do siebie.

Roześmiał się.

— No, no! A jednak ją zabrałeś ze sobą. Nie było całkiem jasne, co się z nią stało.

Zdecydowałem się pójść po nią, nim przejdziemy do szczegółów. Przynajmniej nie byłem już dłużej sam, nie zostałem ani rozpylony, ani zaatakowany w żaden inny sposób, tak że niezależnie od rodzaju gry, jaką Bronz prowadził, była to gra na moją korzyść.

Przyniosłem Ti do biwaku Bronza, a on natychmiast wstał i podszedł do niej, przypominając mi swoim zachowaniem doktora Pohna, tyle że tutaj dało się także dostrzec współczucie i troskę.

— A to diabelskie nasienie — mruczał pod nosem. — Niech zgnije w piekle. — Zamknął oczy i położył dłoń na jej czole.

— Czy możesz coś dla niej zrobić? — zapytałem z troską w głosie. — W tej chwili jest ona jedynie żywym robotem.

Westchnął i zamyślił się.

— Gdybym był lekarzem, tak, mógłbym. Gdybym znał troszkę lepiej anatomię, może byłbym w stanie coś zdziałać. Widzę bowiem, gdzie on namieszał, ale nie ośmielę się nic zrobić. Mógłbym w rezultacie spowodować trwałe uszkodzenie mózgu, a nawet ją zabić. Nie, musimy poszukać dla niej pomocy gdzie indziej, tak to wygląda.

— Chyba nie w żadnej dziedzinie — powiedziałem niepewnie. — Odesłaliby ją natychmiast do doktora Pohna.

— Nie, nie w dziedzinie — zgodził się. — Zresztą ciebie też to dotyczy. Musimy dotrzeć do jakiegoś bezpiecznego miejsca, gdzie, tobie pomogą i gdzie Ti uzyska fachową opiekę. Spodziewałem się problemów związanych ze znalezieniem przyjaciół, sojuszników i kryjówki, ale nie sądziłem, że napotkam trudności tego rodzaju. — Westchnął ponownie i wrócił do roznieconego na nowo ogniska, odsunął tykwę z wodą od płomienia i wrzucił do niej kilka pokruszonych listków wyjętych z wiszącego u pasa woreczka — jednego z kilku, jak zauważyłem.

— Usiądź tutaj — zaprosił mnie. — Będzie gotowa za kilka minut, a my i tak musimy jakoś zabić ten czas.

Zrobiłem, co kazał i poczułem się o wiele lepiej. Poza tym chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o ojcu Bronzie.

— Powiadasz, iż spodziewałeś się, że będziemy potrzebować kryjówki i że czekałeś na mnie — zauważyłem. — Możesz to bliżej wyjaśnić?

Zachichotał.

— Synu, opuściłem Zeis później, niż planowałem. Zaprosili tam na przyjęcie wszystkie szychy i zadecydowali, że ja również powinienem być na nim obecny. Poza tym, książę i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi; od czasu do czasu świadczę mu pewne przysługi.

— Pamiętam ten wieczór — powiedziałem. — Wówczas właśnie zabiłem Kronlona i zdałem egzamin, że tak powiem. Sądziłem jednak, że ciebie już dawno tam nie było.

— Takie miałem zamiary — odrzekł, nalewając herbatę do małych wyrzeźbionych z tykwy filiżanek. — Jednak tutaj wszystko jest polityką. Cóż, dlatego właśnie zjawiłem się w Shemlon kilka dni później, niż planowałem i ciągle jeszcze tam byłem, kiedy przybyli kurierzy z Zeis z wieściami, iż skazano cię na śmierć, ale uciekłeś i jesteś teraz poszukiwanym przez wszystkich zbiegiem. Naprawdę jesteś w tej chwili trefny, jak powiadają, mój synu. A pionek, który pomoże im cię dopaść, nigdy już nie będzie musiał pracować, ani obawiać się gniewu nadzorcy.

Pokiwałem głową. Tego się właśnie spodziewałem. Ulżyło to jednak nieco mojemu sumieniu obciążonemu zabójstwem tamtego starszego człowieka.

— W każdym razie — ciągnął Bronz — nie trzeba było wielkiego wysiłku umysłowego, by dojść do wniosku, iż będziesz potrzebował przyjaciela, a ja jestem jedynym takim przyjacielem poza terenem dziedziny. Dlatego robiłem tyle hałasu, informując wszystkich dookoła, dokąd zamierzam się udać. Nie chciałem, byś znalazł mnie w Shemlon, bo to takie małe środowisko, ruszyłem więc do Moli i zatrzymałem się w połowie drogi, zakładając tutaj ten mały biwak. Zamierzałem tu czekać dopóty, dopóki ktoś nie zacznie zadawać zbyt wielu pytań, albo dopóki ty się nie pojawisz, cokolwiek by było pierwsze. W Moli muszę się jednak stawić, chociażby dla zachowania pozorów.

— Bez trudu przewidziałeś moje kolejne ruchy — zauważyłem. — Zastanawiam się, dlaczego to się nie udało Arturowi.

— Och, jestem przekonany, że przyszło mu to do głowy — odpowiedział Bronz wesoło. — Ci „lotnicy” w powietrzu przyglądali mi się bardzo dokładnie, a jakiś gość zatrzymał się tutaj na chwilę, przekazał mi twój rysopis i pouczył, jak mam dać znać władzom, gdybym cię zobaczył. Na twoim miejscu nie przejmowałbym się tym zbytnio. Nie jestem bowiem jednym z nich, synu! Dla nich jestem starym druhem księcia, starą znajomą twarzą. I mogło im wpaść do głowy, że będziesz chciał ze mną nawiązać kontakt, ale nigdy nie przyszłoby im do głowy, iż nie rozpylę cię na miejscu, albo przynajmniej nie wydam, komu trzeba.