Выбрать главу

— Cóż, jedyne, co mogę zrobić, a co pozwoli ci to jakoś pojąć, to przypomnieć fakt, że organizm Wardena znajduje się w każdej cząstce naszego ciała, włącznie z mózgiem. Nie odkryłam tu żadnej magicznej formuły, Augie! Jedyne, co uczyniłam to to, że nauczyłam się rozmawiać z tym małym stworzonkiem we właściwy sposób.

— Ojcze Bronzie! — zawołała Ti.

Odwrócił się i twarz rozjaśniła mu się na jej widok. Podbiegła do niego i uścisnęła go, a on odwzajemnił jej się uściskiem i uśmiechem.

— Proszę, proszę! — powiedział. — Mała Ti znowu jest z nami!

— Co przypomina, że należy pilnie stąd wyruszyć — wtrąciła Sumiko. — Pójdę teraz sprawdzić nasze straty i dopilnować wszystkiego. Wy odpocznijcie. System obrony już działa od nowa. Mamy przed sobą długą, nocną jazdę, pierwszą z wielu, jakie nas czekają, i wszyscy powinni być wypoczęci.

Bronz patrzył na nią zaskoczony.

— Mamy?

Skinęła głową.

— Już od dłuższego czasu chciałam się dowiedzieć, co takiego wiedzą ci starzy głupcy z Moab czego ja nie wiem — odpowiedziała. — A teraz kiedy zostałyśmy zdekonspirowane, chcę wiedzieć jak najwięcej. Poza tym mogę się wam przydać, by zapobiec ewentualnemu powrotowi Ti do poprzedniego stanu.

Zwróciłem się do ojca Bronza.

— Mam nadzieję, że też z nami jedziesz. Nie jestem pewien, czy wytrzymałbym dziesięć dni pod ochroną samych czarownic.

Roześmiał się.

— Pewnie, że pojadę. I tak zamierzałem to uczynić. Nie byłem w Moab już od wielu lat i zżera mnie ciekawość, jak tam jest. Nie spodziewaj się jednak żadnych cudów. Wiedzą oni zapewne o organizmie Wardena więcej niż ktokolwiek, — z wyjątkiem być może Sumiko, sądząc po jej ostatniej akcji — ale nie są to bezinteresowni naukowcy. W ostatnich latach zaszło tam kilka… hm, niefortunnych zmian, że się tak wyrażę.

Rozdział osiemnasty

DZIEDZINA MOAB

Najgorsza była jazda na besilach. Stworzenia te były brzydkie, śmierdziały, a pod wpływem stresu wydzielały obrzydliwą kleistą ciecz — żeby nie wspomnieć wydawanego co jakiś czas rozdzierającego krzyku, dochodzącego gdzieś z ich wnętrza. Żadne z nas nie było doświadczonym jeźdźcem, wobec czego jazda przypominała chłostę i to wymierzaną ze wszystkich stron jednocześnie, pozostającą w prawdziwym kontraście z równym, płynnym ruchem besili, jaki można zaobserwować, kiedy się nie siedzi na ich grzbiecie.

Z drugiej strony, wydawało się, że stworzenia te, będące rezultatem hodowli selektywnej, hodowane i szkolone do takiej właśnie pracy, nigdy nie ulegają zmęczeniu. Nie wymagały właściwie żadnej opieki, tym bardziej że pasły się same w dżungli poniżej, jedząc wszystko, co się dało zjeść, czy to pochodzenia roślinnego, czy zwierzęcego. Będąc zwierzętami dużymi, musiały jednak jadać dość często, a to znacznie zwalniało naszą podróż. Ilość zjadanego przez nie pożywienia musiała być równa co najmniej trzykrotnemu ciężarowi ich ciała, jeśli miały utrzymać jakąś stałą, odpowiednią szybkość.

Mimo to kilometry umykały pod nami błyskawicznie i nie mogłem przyjrzeć się okolicom tak, jakbym chciał. By zachować bezpieczeństwo i uniknąć niewłaściwego towarzystwa, skierowaliśmy się prawie bezpośrednio na wschód, ku wybrzeżu, i lecieliśmy wzdłuż niego, od strony oceanu, a lądowaliśmy, by założyć obóz, tylko w tych miejscach, gdzie lasy podchodziły do brzegu i mogły dać nam osłonę. Ocean był wprawdzie pokryty niezliczoną liczbą wysepek, ale nie było na nich dość pożywienia dla naszych besili i stąd konieczność podejmowania pewnego ryzyka na stałym lądzie.

Naturalnie, czarownice zapewniały nam pewną ochronę. Podejrzewam, iż z tego właśnie powodu spotykaliśmy na naszej drodze tak niewielki ruch. Chociaż radziliśmy sobie bez większego trudu z przypadkowo napotkanymi pojedynczymi przeciwnikami, to jednak nie mielibyśmy dość sil, by przeciwstawić się zmasowanemu atakowi, podobnemu do tego, jaki Artur przeprowadził na wioskę czarownic. Sumiko nie mogła przecież zabrać ze sobą nawet swej „gwardii”, skoro na jednym besilu mogły bezpiecznie podróżować tylko dwie osoby — jednego z nich dzieliłem z Ti, O’Higgins i Bronz dysponowali własnymi wierzchowcami, a na pozostałych trzech siedziały po dwie czarownice. My nawet nie kontrolowaliśmy ruchów naszych besili; robili to za wszystkich Bronz i O’Higgins.

Dni spędzaliśmy na poszukiwaniu pożywienia, odpoczynku i sprawdzaniu naszego położenia. Nie tworzyliśmy nazbyt przyjacielskiej grupki, bowiem czarownice nie zwracały większej uwagi na mnie i na Ti, a ojciec Bronz poświęcał większość czasu, bez widocznego sukcesu, poznaniu natury odkryć dokonanych przez O’Higgins.

Przyznaję, iż nie wiedziałem, co sądzić o królowej czarownic. Genialna, bez wątpienia, ale również pełna determinacji i zdecydowania, jeśli chodzi o formułowanie problemów i ich rozwiązywanie. Także pragmatyczka, nie wahająca się przed użyciem swych odkryć dla stworzenia super armii — dla jakich celów trudno powiedzieć. Podczas dyskusji o roślinach i zwierzętach Lilith, o organizmie Wardena i o przedziwnych związkach zachodzących pomiędzy biochemią roślin i zwierząt, była równie fachowa i kostyczna jak jakiś uniwersytecki profesor. Wystarczyło jednak zasugerować, iż jej satanizm to pozór i blaga, służąca jedynie jakimś psychologicznym celom w stosunkach między nią a jej zwolenniczkami, a jej oschłość znikała, ustępując miejsca pełnym zapału i ognia argumentom. Rozprawialiśmy o niej z Ti bez końca i doszliśmy do wniosku, że albo jest jedną z największych aktorek wszechczasów, albo rzeczywiście wierzy w te bzdury.

Udało mi się dowiedzieć od ojca Bronza czegoś więcej na jej temat, choć sam przyznawał, iż jego wiedza dotycząca osoby O’Higgins jest tylko powierzchowna. Będąc dzieckiem dwojga naukowców, specjalistów od biologicznych aspektów przekształcania planet na ziemiopodobne, była zarazem rezultatem pewnego eksperymentu, w którym za pomocą manipulacji genetycznej usiłowano wyprodukować superistotę, odpowiednią do życia w ciężkich warunkach, panujących na rubieżach cywilizacji. Niewątpliwie stworzyli kogoś wyjątkowego, ale ja zastanawiałem się nad tym, jakie mogą być skutki psychologiczne tego, że dorasta się, wiedząc, iż jest się doświadczeniem 77-A, przeprowadzanym w laboratorium mamusi i tatusia. Nie wiadomo dokładnie, za jakie przestępstwo zesłano ją na Lilith, lecz musiało być ono bardzo poważne i pozostawiło u niej nienawiść i zemstę, skierowane przeciwko światom cywilizowanym. Prawdę mówiąc, posiadała ona ten rodzaj osobowości, jakiego oczekiwałbym u władcy Rombu, ale ona gardziła nawet nim. Dla niej Marek Kreegan i Konfederacja to dwie strony tego samego medalu.

Moje stosunki z Ti rozwijały się bardzo dobrze i znajdowałem w sobie uczucia, których istnienia przedtem nawet nie podejrzewałem. W pewnym sensie, to mnie niepokoiło — fakt, że człowiek z osobowością czysto intelektualną może wejść w związek uczuciowy, wydawał mi się przyznaniem do słabości, do oskarżenia wewnętrznego o to, że jest się zwykłym człowiekiem, podczas kiedy było się zawsze przekonanym, iż jest się supermanem, nie poddającym się popędom typowym dla ludzkiego stada. W dodatku nie należała ona do tego typu kobiet, które mogłyby mnie ewentualnie pociągać. Inteligentna, owszem, ale zupełnie bez wykształcenia, podatna na emocje i, w pewnym sensie, słaba.

A przecież czułem się świetnie w jej towarzystwie, słysząc jej ochy i achy i obserwując jej radość, tak podobną do radości dziecka, które dostało nową zabawkę. To było tak, jakbym miał w swoim wnętrzu bolesną pustkę, wypełniającą mnie już tak długo, że nie byłem nawet jej świadom, i jakbym uważał i ten ból, i tę pustkę za coś normalnego i zwyczajnego, a teraz nagle owa pustka została wypełniona. Ulga, poczucie zdrowia i pełni psychicznej były nie do opisania. W jakimś sensie dopełnialiśmy się także wzajemnie — była moim punktem oparcia i moją przyszłością na Lilith, gdzie przyjdzie mi przeżyć całe życie, a ja byłem jej oknem na szerszy i inny wszechświat, niż tylko ten, który w tej chwili była w stanie zrozumieć.