Выбрать главу

Dotarcie do Moab zajęło nam jedenaście dni, podczas których unikaliśmy terenów zamieszkanych i nie podejmowaliśmy zbędnego ryzyka. Teraz dziedzina Moab rozpościerała się pod nami — wielka wyspa położona w ogromnej, tropikalnej zatoce. Ze względu na bliskość równika, była ona niewymownie gorąca i panią; przyglądając się jej jednak z góry, można było domyślić się powodów, dla których właśnie ją wybrano.

Pierwsza ekspedycja na Lilith nie miała pojęcia, co ją czeka. Potrzebowała bazy, takiej która dostarczyłaby wystarczającą liczbę próbek flory i fauny, a jednocześnie dawała schronienie przed nieznanym niebezpieczeństwem. Wybrano wyspę Moab, dużą i bujną, gdzie można było urządzić laboratorium i bazę dla wypraw do innych rejonów tego świata, a jednocześnie na tyle izolowaną wysokimi skalnymi brzegami i wodą zatoki od lądu stałego, by łatwo ją było obronić w razie ataku.

Czas i wiedza jej mieszkańców niewiele ją zmieniły. Z góry widoczne były wykarczowane kawałki lasów przeznaczone pod uprawę i rzędy drzew owocowych, zbyt proste i zbyt regularne, by mogły być dziełem przypadku. Na urwistej skale, niemal w samym środku wyspy, znajdowała się kwatera główna tych wszystkich, którzy tutaj mieszkali i pracowali. Niezbędne budowle wykute były bezpośrednio w twardej skale w sposób najbardziej prymitywny. Wśród nich znajdowała się wielka kamienna świątynia, która jednak nie wyglądała ani na prymitywną, ani na tymczasową. W rzeczywistości zamek z Zeis wydawałby się przy niej konstrukcją małą i kruchą. Moab z kolei nie miał w sobie nic z wymyślnej architektury budowli Tiela. Był prosty, nowoczesny, funkcjonalny… i ogromny.

Ojciec Bronz ostrzegł nas jednak, by nie brać pozorów za rzeczywistość. Owszem, nauka i wiedza założycieli ciągle jeszcze tu tkwiła i nie było tu autorytarnej hierarchii takiej jak w innych dziedzinach, ale cele istnienia tej enklawy zmieniły się drastycznie wraz z jej postępującą izolacją od świata zewnętrznego. Obecnie tysiące mężczyzn i kobiet pod nami wykonywało swoją pracę w imię jakiejś dziwnej, mistycznej religii, robiącej wrażenie anachronicznej i pochodzącej z czasów początków ludzkości. Długie lata badania Lilith doprowadziły nie tylko do tego, iż ją antropomorfizowali — bo ojciec Bronz również przejawiał takie tendencje — ale zaczęli uważać tę planetę za żyjącą i myślącą istotę, za uśpionego boga, który pewnego dnia się przebudzi.

Innymi słowy, był to jeszcze jeden wariacki kult, tyle że nie wywodził się on z historii ludzkości, lecz powstał pod wpływem warunków panujących na samej Lilith.

Wylądowaliśmy na szczycie tej potężnej skały i natychmiast pojawiła się obsługa, by zająć się naszymi besilami. Przez moment pomyślałem, iż zostaliśmy zaatakowani, tak szybko się do nas zbliżali, ale wkrótce zorientowałem się, że znaleźliśmy się po prostu na czymś, co w dziedzinie Moab stanowiło odpowiednik lądowiska dla helikopterów ze świata cywilizowanego.

Zwróciłem uwagę na wygląd obsługi. Wielu z nich odpowiadało standardom świata cywilizowanego, a wszyscy mieli w sobie jakieś jego cechy. Niektórzy byli nadzy, inni lekko ubrani, ale wszyscy wyglądali młodo i żaden nie zachowywał się jak pionek. Wszyscy też byli bardzo zadbani i czyści.

Ojciec Bronz, jedyny z naszej grupy, który był tu już przedtem, poprowadził nas w kierunku najbliższych schodów.

— Muszę powiedzieć, że nie wydają się szczególnie przejęci naszą obecnością ani też specjalnie nami zainteresowani — zauważyłem. — Zupełnie jakby nas oczekiwali.

— Bo pewnie tak jest — odparł Bronz. — Zważ, że ci ludzie wiedzą wszystko to, co nam z takim trudem udało się dowiedzieć o tym szalonym świecie. Ich dziadowie byli pierwszymi kolonistami i właśnie oni i ich dzieci odkryli organizm Wardena, moc Wardena i te przeróżne leki i mikstury, które teraz wszyscy stosujemy. Oni opracowali i udoskonalili metody, dzięki którym można w ogóle tutaj cokolwiek zrobić. — Zerknął na Sumiko O’Higgins. — Są tutaj całkowicie bezpieczni i wiedzą o tym. Sądzę, że nawet od ciebie nic im tutaj nie grozi, moja droga.

Popatrzyła tylko na niego z kamiennym wyrazem twarzy i nie odezwała się. Choć zawdzięczałem jej swe życie i istnienie tutaj, nigdy nie będę czuł się swobodnie w jej obecności, a już na pewno nie potrafię jej całkowicie zaufać.

U stóp długich, kręconych, kamiennych schodów czekała na nas kobieta w powłóczystych, śnieżnobiałych szatach. Nie wyglądała staro, lecz jej falujące włosy były kompletnie siwe; oczy miała błękitne i cerę świadczącą o tym, iż nigdy nie przebywała na słońcu i otwartym powietrzu. Był to dość niezwykły wygląd przypominający jednego z aniołów ojca Bronza.

— Witam cię, ojcze Bronzie, ciebie i twoich przyjaciół — odezwała się głosem łagodnym i śpiewnym.

Bronz skłonił się lekko.

— Pani, jestem szczęśliwy, że nie zapomniano mojej skromnej osoby — odpowiedział w dość formalnym stylu. — Czy pozwolisz pani, iż przedstawię ci swych towarzyszy?

Obróciła się, by popatrzeć na nas, bez krytycyzmu, ale i bez specjalnego zainteresowania.

— Znam już ich wszystkich. Ja zaś jestem dyrektor Komu. Odprowadzę was do kwater, gotowych na wasze przyjęcie, gdzie możecie odpocząć i odświeżyć się. W godzinach późniejszych zorganizuję wam zwiedzanie instytutu, a jutro porozmawiamy o sprawach poważniejszych.

Popatrzyłem na nią, a potem na Ti.

— Lady Komu, dziękuję za twą gościnność — powiedziałem, starając się zachować ową formalną uprzejmość, która chyba tutaj obowiązywała — ale mojej młodej damie potrzebna jest pomoc medyczna. Od dłuższego już czasu jest szczególnie śpiąca i odrętwiała.

Podeszła do Ti i przyglądała jej się przez chwilę, nie dotykając jej i nie robiąc nic, co moglibyśmy zauważyć. W końcu powiedziała:

— Tak, rozumiem. Proszę się nie martwić… naprawimy to bardzo szybko. — Odwróciła się. — Proszę iść za mną.

Budowla od wewnątrz robiła chyba jeszcze większe wrażenie niż na zewnątrz. Ściany i podłogi wyłożone były płytkami z materiału przypominającego mikę, które wydawały się lekko przezroczyste i za którymi jarzyły się jakieś źródła światła. Oczywiście, nie było to światło elektryczne, ale nie było to także punktowe i mrugające światełko lampek oliwnych. Prawdę mówiąc, to miejsce wyglądało tak, jak gdyby znajdowało się na zewnątrz. Miałem już o to spytać, ale ubiegła mnie Sumiko O’Higgins.

— To imponujące, a szczególnie to oświetlenie — zauważyła. — Jak tego dokonaliście?

— Och, to naprawdę niezbyt skomplikowane — rzuciła lekkim tonem lady Komu. — Źródłem światła jest materiał luminescencyjny uzyskany poprzez destylację różnych owadów świecących, tak pospolitych na Lilith. Źródło energii jest trochę bardziej złożone, ale zasada jest podobna do tej, z której korzystają same insekty. Jej podstawę stanowi tarcic zasilane energią wody. A któż wam powiedział, iż takie rzeczy są na Lilith niemożliwe?

Trudno było znaleźć odpowiedź na tak postawione pytanie i zaczynałem dochodzić do wniosku, iż ponownie będę zmuszony zrewidować swój obraz tego świata. Na pewno nie istniały przecież na Lilith żadne prawa fizyczne, które by wykluczały stosowanie klasycznych źródeł energii; ograniczeniem była jedynie liczba osób, które potrafiłyby namówić organizmy Wardena do utrzymywania kształtów nowych urządzeń, takich jak koło wodne i tym podobne.