— Czy uważasz, że jestem szalony? — spytałem go. — Sądzisz, że powinienem tu osiąść na stałe, przeczytać te wszystkie książki, założyć rodzinę i powiedzieć: do diabła z tym wszystkim?
— Ja nic takiego nie powiedziałem — odparł Bronz tonem, który sugerował coś przeciwnego.
— Nie mogę — powiedziałem. — To niezgodne z moim charakterem.
— Zobaczymy. — Ojciec Bronz westchnął głęboko. — Puszczę teraz w ruch całą machinę, I niech Bóg ma litość nad twoją duszą.
Rozdział dwudziesty
NARADA WOJENNA
Wszystko przebiegło tak łatwo i tak szybko, że wydało mi się to nawet podejrzane.
Wioska czarownic nie zmieniła od czasu, kiedy w niej przebywałem, chociaż teraz byłem o wiele bardziej uwrażliwiony na całe otaczające mnie środowisko wardenowskie i dlatego wszystko wyglądało trochę inaczej. Odczuwałem łagodne, aczkolwiek nieprzyjemne zawroty głowy, których w żaden sposób nie mogłem zidentyfikować. Ojciec Bronz poinformował mnie, że odczuwał podobne po swojej pierwszej tutaj wizycie i że jest to skutek uboczny procesu, dzięki któremu Sumiko O’Higgins pozostawała ukryta, w razie potrzeby, przed światem.
— Robią to na zmiany — powiedział. — Jedna z nich, w randze pana, i dwanaście innych dziewcząt, napojonych sokiem Sumiko, pełnią stałą i czujną straż. Nic, z wyjątkiem kamery na satelicie, nie jest w stanie ujrzeć tego, co tutaj się znajduje, a i kamera niewiele pomoże, bowiem miejsce to jest świetnie zakamuflowane od góry, między innymi kilkoma zniekształcającymi warstwami inwersyjnymi. Dlatego zresztą je wybrała.
Była pewna, że Artur nie potrafi odnaleźć wioski po poniesieniu tam porażki i miała rację. W zasadzie cała sprawa polegała na tym, że owe trzynaście strażniczek przesyłało informację do wszystkiego i wszystkich wokół, by po prostu nie zauważyli tego miejsca. Nie była to więc ani niewidzialność, ani żadna forma telepatii, ale rodzaj potężnej bariery psychicznej.
Z tego, co mi powiedział ojciec Bronz, wnioskowałem, że O’Higgins wydawała się wręcz zachwycona moim pomysłem. Mówiła coś o potrzebie „testu”. Co więcej, miała bardzo konkretne pretensje do dziedziny Zeis i to nie tylko z powodu doktora Pohna, ale również dlatego, iż Artur zabił dwie czarownice podczas poprzedniego ataku.
Mimo że zastąpiła te dwie zmarłe innymi, wyprawa na Zeis stwarzała poważny problem ilościowy. Większość sposobów walki była bowiem dużo bardziej skuteczna w obronie niż w ataku; na przykład technika taka jak krąg, który widziałem w działaniu, czy „zaćmiewanie umysłów” nie była nazbyt użyteczna w przypadku ruchomej, atakującej siły. Mogłaby unieszkodliwić część armii Artura, ale nie całą; w bezpośrednim starciu jej pionki, nawet nieco wzmocnione, nie byłyby równorzędnymi przeciwnikami dla wyszkolonych i doświadczonych nadzorców i panów z armii Artura. Siła czarownic była siłą grupową. Artur już o tym wiedział i teraz, po tym jak został tak wykrwawiony w tamtej bitwie, na pewno podejmie odpowiednie środki, by sile tej przeciwdziałać. Gdyby miała tysiąc czarownic, Sumiko byłaby nie do pokonania, ze stu sześćdziesięcioma dziewięcioma potrzebowała pomocy.
Ponownie pomocy udzielił jej ojciec Bronz, wykazując przy tym makiaweliczne zdolności polityczne. W naszym ostatnim spotkaniu, oprócz księdza i czarownic, udział wzięły trzy nie znane mi kobiety w długich, powłóczystych, kolorowych szatach. Gdyby nie ich sposób bycia i stroje, można by je wziąć za zwykłe, przeciętne kobiety ze światów cywilizowanych. W każdym razie odniosłem wrażenie, iż nie są to zwykłe mieszkanki Lilith, nawet nie w randze panów. Były one… czymś innym.
Kiedy siedzieliśmy wokół stołu, pojadając małe, smaczne ciasteczka i popijając łagodne, miejscowe wino, ojciec Bronz przedstawiał wszystkich po kolei. Wpierw Sumiko, potem mnie, po czym zwrócił się w stronę trzech obcych kobiet.
— Pozwólcie sobie przedstawić bossa Rognival z dziedziny Lakk — powiedział, wskazując na najbardziej okazale ubraną z trzech dam — jej asystenta do spraw administracyjnych, lady Tonę, i jej burgrabię, lady Kysil.
Chociaż panie te walczyły o własne interesy raczej niż o moje, to jednak nigdy przedtem nie czułem się tak wyłączony z planowanej operacji, mającej na dodatek zadecydować o mojej przyszłości, jak wówczas. Przyglądałem się im z wielkim zainteresowaniem, nie tylko z powodu tego, co robiły, ale także dlatego, iż nigdy przedtem nie widziałem rycerza. Suknię miała obszytą futerkiem, na głowie przepaskę z jakimś klejnotem i nic nadludzkiego w swoim wyglądzie. Muszę wszakże przyznać, że moc wardenowska płonęła i świeciła się w niej znacznie jaśniej niż u pozostałych. Mapa w mej głowie włączyła się automatycznie i zobaczyłem na niej, że dziedzina Lakk była bardzo mała i leżała na zachód od Zeis — po drugiej stronie tych groźnie wyglądających bagien.
— Przejdźmy do konkretów — powiedziała ostro Rognival, tonem szorstkim i stanowczym. — Zamierzamy zaatakować i zająć dziedzinę Zeis. Obecna tu czarownica ma swoje powody i stare rachunki do wyrównania; młody człowiek ma ambicje, a ja… cóż, powiedzmy, że Lakk jest bardzo małą dziedziną, otoczoną prawie ze wszystkich stron przez obrzydliwe bagna. Nie zawsze jednak tak było. Posiadałam kiedyś bowiem cztery kilometry kwadratowe najlepszej ziemi ornej po drugiej stronie bagna, która obecnie należy do Zeisu, Tiel i Artur zabrali ją wraz z uprawiającymi ją pionkami przed dziesięciu laty, pozostawiając mi jedynie wyspę Lakk, która, choć posiada uprawy melonów i pastwiska dla snarków, nie zapewnia nam samowystarczalności. W rezultacie stałam się wasalem Tiela i za to go nienawidzę. Do tej pory jednak nie miałam dość sił, by go zaatakować, ani dość atutów, by zyskać sojuszników. Stwarzacie mi teraz możliwość odzyskania mej ziemi, niezależności i godności własnej.
O’Higgins popatrzyła na nią z sympatią. Dostrzegałem w tym wszystkim robotę ojca Bronza — kobieta rycerz nienawidząca Zeis. Doskonały pomysł.
Aż nazbyt doskonały, pomyślałem w tym samym momencie. Coś mi tu nie grało. I to bardzo. To wszystko wyglądało zbyt gładko, zbyt obiecująco. Miałem nieprzyjemne uczucie, że ktoś mnie wystawia do wiatru i że tym kimś musi być ojciec Bronz.
Odkąd tylko uciekłem z Zeis do momentu, w którym go spotkałem, kierował całym mym życiem, a robił to chętnie i gorliwie. Cal Tremon biorący udział w tej naradzie był produktem machinacji Bronza w takim samym stopniu jak całe to starannie wyreżyserowane przedstawienie. Jaką on grę prowadził?
Sprawdziłem, co tylko mogłem w ramach moich ograniczonych kontaktów na tym świecie, i wszyscy przedstawili mi ojca Bronza jako wędrownego pana, księdza odrzuconego przez jego własny kościół, — kręcącego się tutaj od niepamiętnych czasów. To ostatnie niepokoiło mnie najbardziej. Nikt nie przypominał go sobie odprawiającego jakieś nabożeństwo czy mszę, czy wykonującego coś, co należało do przyjętych ogólnie obowiązków duchownego. Osobiście też nic takiego nie widziałem, a jeśli chodzi o to, co robił przed przybyciem na Lilith, o jego przeszłość i o przyczynę zesłania, musieliśmy polegać jedynie na jego słowie.
Z drugiej strony, skoro łączyło go coś z bossem Tielem, z Kreeganem i całą tą szajką, to po co zadawał sobie tyle trudu, zajmując się moją skromną osobą? Dlaczego po prostu mnie nie wydał? Jeśli był kimś ze szczytów hierarchii społecznej paradującym w przebraniu skromnego księdza, dlaczego pomógł mi dotrzeć do instytutu i dopilnował, bym otrzymał najlepsze szkolenie i doświadczenie dostępne na Lilith? Jeśli miał własne ambicje, byłbym przecież dla mego zagrożeniem, jeśli nie teraz to kiedyś w przyszłości.