Выбрать главу

— Jestem po swojej stronie, Cal. Powinieneś to zrozumieć. Na szczęście, twoje i moje interesy nie są sprzeczne, lecz raczej w dużym stopniu pokrywają się. Daję ci solenne słowo honoru, że tak właśnie jest. Zaufaj mi jeszcze ten jeden raz, a wszystko się wyjaśni.

— Spróbuję — powiedziałem wzdychając — tym bardziej, że nie mam wielkiego wyboru.

Roześmiał się beztrosko i poklepał mnie po ramieniu.

— Wracajmy. Dlaczego nie spróbujesz spłodzić dziecka z tą twoją uroczą partnerką? To może być ostatnia okazja na jakiś czas. Za dwa dni twój własny umysł udzieli ci odpowiedzi. Podejrzewam, iż moje wyjaśnienia będą zupełnie zbędne. Pamiętaj tylko, że ja naprawdę cię lubię, synu. Pewnego dnia zostaniesz władcą Lilith, jeśli będziesz na siebie uważał.

Patrzyłem na niego, ale nie odpowiedziałem ani słowem. Zastanawiałem się jedynie, czy do tego czasu władza ta będzie tyle warta, by opłacało się ją w ogóle brać.

Rozdział dwudziesty pierwszy

BITWA O DZIEDZINĘ ZEIS

Książę nie prowadzi wojny z gminem. Toczy bitwy z równymi sobie i wyższymi od siebie. Dlatego moim początkowym zadaniem było stać z boku i jedynie obserwować. Dopiero kiedy armie wykonają całą najgorszą robotę i bitwa zostanie rozstrzygnięta, przyjdzie kolej na mnie, na wejście do zamku frontowymi wrotami i przejście zakazanym korytarzem głównym. Szczerze mówiąc, wolałbym osobiście uczestniczyć w nadchodzącej bitwie, bowiem był to ten rodzaj zajęcia, któremu poświęciłem właściwie całe dotychczasowe życie. Choć mogłoby to zaszokować niektórych delikatnisiów i wrażliwców ze świata cywilizowanego, sprawiało mi ono pewną przyjemność. Teraz jednak awansowałem, stając się czymś więcej niż samotny skrytobójca, szeregowy piechociarz czy kawalerzysta. Teraz inni walczyli w moim imieniu.

Szedłem z Ti w dół zamgloną ścieżką, którą nie tak dawno podążałem pod górę obarczony jej nieruchomym ciałem i z trudem unikając strażników Zeisu. Wracaliśmy teraz samodzielnie i z własnej woli, odziani w stroje pana i nadzorcy, a kolory i krój naszych ubrań wskazywały, iż jesteśmy małżeństwem.

Kiedy wynurzyliśmy się z chmury w dolnej partii stoku, ujrzeliśmy dziedzinę Zeis oświetloną blaskiem jutrzenki. Było to to samo baśniowe miejsce, które zachowałem w swej pamięci.

Usłyszałem zachwycone westchnienie Ti.

— Jakież to piękne — powiedziała, po czym natychmiast zerknęła na mnie, jakby w obawie, iż zachowuje się dziecinnie. W końcu zdecydowała pewnie, że nie powinna się tym przejmować. — Tam się urodziłam — rzekła, wskazując palcem naszą starą wioskę. — Wiele tam było zła, ale jestem częścią tego miejsca, a ono jest częścią mnie. Czy potrafisz to zrozumieć?

Skinąłem głową, chociaż nie było na całym świecie miejsca, które mogłoby rościć sobie prawo do mego serca, tak jak Zeis rościł sobie prawo do jej duszy. Byłem bowiem produktem innego społeczeństwa, społeczeństwa dziwnych form i struktur zaprojektowanych przez komputer, a ukształtowanych w plastiku. Niemniej moja reakcja była w jakimś stopniu zbliżona do jej reakcji, choć pozostawało to w całkowitej sprzeczności z moim charakterem i filozofią życiową. Przyciągnąłem ją do siebie i uścisnąłem.

— To wszystko może być nasze — wyszeptałem, zastanawiając się w tym samym momencie, czy już przestałem być tym, czym kiedyś byłem i należałem już do rasy ludzkiej Lilith.

Usiedliśmy na skalnej półce i odprężyliśmy się. Ti wyjęła zawartość plecionego koszyka, który niosła ze sobą — czajnik z tykwy, dwie małe filiżanki z tego samego materiału, krzesiwo, garść liści quar, które płonęły powoli, ale dawały dużo ciepła, i trochę herbaty ojca Bronza. Woda spływająca z gór tworzyła małe wodospady, mieliśmy więc pod ręką życiodajny płyn do przyrządzenia naparu. W czajniku znajdowały się także małe ciasteczka i przypominająca ser substancja, wytwarzana z jakichś owadów za pomocą technologii, której poznać nie miałem najmniejszej ochoty.

Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. To przecież tak absurdalne urządzać sobie piknik, obserwując jednocześnie przebieg bitwy.

Przednia straż czarownic „wymiotła” szlaki przed świtem, dzięki czemu nie musieliśmy się obawiać żadnych nieprzyjemnych niespodzianek, przynajmniej do czasu rozpoczęcia bitwy. Mieliśmy doskonały punkt obserwacyjny, z którego widoczny był cały ten obszerny teren, od bagien aż do zamku. Wszystko jednak wyglądało na maleńkie i bardzo odległe. Żałowałem, że nie znajdujemy się znacznie bliżej miejsca wydarzeń.

Ti pogrzebała w koszyku i wyjęła z niego dwie składane, drewniane tuby. Przyglądałem im się z podziwem, obracając w dłoniach. Okazały się bowiem niewielkimi lunetami.

— Skąd one się tu wzięły? — spytałem zaskoczony.

Uśmiechnęła się z zadowoleniem.

— Zaprzyjaźniłam się z pewnym nadzorcą z Lakk, pilotem osobistego besila lady Tony. Kiedy zauważyłam to urządzenie za jego pasem, zapytałam o nie, a on postarał mi się o dwa. Pomyślałam sobie, że mogą nam się przydać.

Zaimponowała mi. Z przyzwyczajenia już ciągle jej nie doceniałem, za co wielokrotnie byłem zmuszony karcić się w myślach. Chciałem ją zresztą zostawić w bezpiecznym miejscu i nie zabierać na tę wyprawę, lecz okazało się to zupełnie niemożliwe. Zaczynałem podejrzewać, iż celowo zachowywała się jak dziecko, by zyskać nad innymi jakąś przewagę i to niezależnie od tego, czy ktoś dysponował mocą Wardena, czy też nie.

Przyłożyłem lunetę do prawego oka i studiowałem bacznie teren pod nami.

— Lada moment powinno się zacząć — odezwałem się pełnym napięcia głosem.

— Już się zaczęło — odparła. — Popatrz tam, obok fortu Artura. Widzisz?

Skierowałem lunetę w tamto miejsce, żałując, że nie mam czegoś o większej ostrości i znacznie silniejszego.

— Nie widzę… czekaj! Teraz widzę!

Ustawione w zwartym szyku bojowym, stały tam wielkie, skaczące wuki, a ich pękate odwłoki były niemal niewidoczne na tle zieleni. Za nimi widniały groźnie wyglądające kolumny piechoty, tworzące równie doskonałe zgrupowanie wojskowe.

Skierowałem lunetę na zagrody besili wykute w zboczu góry powyżej terenu otoczonego palisadą i stwierdziłem, że panuje tam szalony ruch. Wiedziałem, iż na sygnał z ziemi wystrzelą stamtąd gromady jeźdźców na swych powietrznych wierzchowcach. Zastanawiałem się przez chwilę, gdzie w tym wszystkim może znajdować się stanowisko Artura.

Następnie popatrzyłem na zamek. Wielkie wrota były zamknięte, a z” wieżyczek powiewały czerwone flagi. Wydawało mi się, iż widzę jakieś postacie na tych wieżyczkach, jednak odległość była zbyt wielka, bym mógł być tego pewien. Pewnym natomiast był fakt, iż nigdzie nie było widać pionków. Wycofano ich wszystkich w pobliże gór, jak najdalej od pola bitwy, by tam czekali na jej rezultat.

Przyjrzałem się dokładnie wejściom na szlaki, biorącym swój początek w dolinie leżącej u moich stóp. Nocą zostały one zajęte przez czarownice, które stały tam teraz, tworząc jedną linię, a nie krąg, z twarzami zwróconymi ku dolinie.

Nie było możliwości przeprowadzenia jakichkolwiek ruchów bez wiedzy przeciwnika i dlatego nikt się specjalnie nie krył, przeprowadzając kolejne manewry. Czarownice ustawione były w sposób, który, w razie potrzeby, umożliwiał im przyjście z pomocą każdej z poszczególnych grup i chociaż Artur mógłby znieść każdy ich liczący trzynaście kobiet oddział, to byłoby to równoznaczne z zaproszeniem do ataku na własne tyły, przez nadciągające siły dziedziny Lakk. Doszedłem do wniosku, że Artur będzie wolał wpierw stoczyć bitwę i pokonać armię Lakk, zostawiając na razie czarownice w spokoju. Z ruchów jego wojsk wywnioskowałem również, iż zamierza on spotkać napastników jak najbliżej bagien i prowadzić walkę nad tym wilgotnym i zdradliwym terenem, zmuszając tym samym jeźdźców z Lakk do lądowania na suchej ziemi jedynie pojedynczo lub w maleńkich grupach. W ten sposób byłby ich znosił kolejno, nim mieliby w ogóle szansę się przegrupować.