Zwróciłem lunetę na obwody gotowe do akcji, lecz ciągle nieruchome, i potrząsnąłem głową.
— Nie mogą być przecież aż tak niekompetentni — powiedziałem do siebie. — Dlaczegóż ich, do diabła, nie ruszy, zanim jego przeciwniczki nie umocnią zdobytego przyczółka.
Nagle usłyszałem krzyk Ti.
— Patrz! Besile zaprzestały walki!
Zwróciłem wzrok w tamtą stronę i zobaczyłem, że tak rzeczywiście było. Te, które przeżyły pierwszą potyczkę — około czterdziestu czy pięćdziesięciu — zaprzestały walki, choć żadna ze stron nie cofnęła się ze swoich pozycji.
— One… one się wspólnie przegrupowują! — wykrztusiłem zaskoczony. — Cóż, u diabła…?
Usłyszałem potężny wybuch, którego echo odbijało się w tę i z powrotem od gór, i którego dźwięk był tak głośny, że ciekaw byłem jego źródła. Wybuch? Tutaj?
Ujrzałem wielki słup dymu tuż przed linią czarownic, a za nimi dojrzałem atakującą je falangę wojowników! I wtedy ruszyły rezerwy, dla których eksplozja była oczywistym sygnałem. Besile wystartowały ze swoich górskich gniazd, a wuki i wojska naziemne zaczęły formować front… lecz nie przeciwko napastniczkom.
— Spójrz, oni kierują się przeciwko czarownicom strzegącym wejść na szlaki — wrzasnąłem zdumiony.
Zmusiłem się, by ponownie popatrzeć na przyczółek, i dostrzegłem pierwsze niewątpliwe oznaki zbliżającej się rzezi. Kurtyna ognia stała się teraz pułapką dla czarownic, uwięzionych pomiędzy nią a atakującymi od tyłu napastnikami.
Zdezorganizowane i zdezorientowane czarownice ruszyły biegiem w głąb dziedziny Zeis. Besile, zarówno te czerwonawe jak i żółte, zaatakowały, starając się je rozdzielić i rozproszyć. Jasne błyski świadczyły o tym, iż używano przeciwko czarownicom mocy Wardena, zabijając je podczas biegu, kiedy jeszcze niezupełnie zrozumiały, co się tak naprawdę dzieje.
Na polu poniżej, rezerwy ucierpiały w dużym stopniu od skoncentrowanej mocy czarownic, jednak tym razem stosunek sił nie wynosił sto sześćdziesiąt dziewięć kobiet na czterdzieści besili, jak w tamtej bitwie w wiosce czarownic. Raczej odwrotnie, jakieś dwadzieścia besili, tuzin wilków i duża liczba dobrze uzbrojonej piechoty uderzała w każdej osobnej potyczce na trzynaście czarownic. Pokonanie ich było kosztowne, a nawet jeżeli czarownicom udało się zabić połowę atakujących, musiały ulec przewadze i padały jedna po drugiej na ziemię, gdzie rąbano je bezlitośnie na kawałki.
Odłożyłem lunetę i popatrzyłem przez chwilę na Ti. Wyczuła to zapewne, bo odwróciła się do mnie. Jej twarz wyrażała zaskoczenie i niedowierzanie będące, czego byłem pewien, lustrzanym odbiciem tego, co malowało się na moim własnym obliczu.
— Armia z Lakk zaatakowała czarownice — powiedziała zdumiona. — Siły tych dwóch stron połączyły się. Cal, co tu się tak naprawdę dzieje? Czyżby nas oszukano i wykorzystano naszą naiwność?
Pokręciłem przecząco głową.
— Nie, skarbie. Chociaż… chyba jednak tak. To druzgocące uczucie, tak w końcu to wszystko zrozumieć. Do diabła! — Walnąłem pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. — Nie mam pojęcia, dlaczego nie domyśliłem się tego od początku… a przynajmniej kilka dni temu, kiedy znałem już wszystkie kawałki tej układanki.
— Ale przecież oni walczyli dla nas, nieprawda? Zamierzali zdobyć dla nas dziedzinę Zeis!
Potrząsnąłem ze smutkiem głową i ścisnąłem jej dłoń.
— Dziecino, nie sądzę, by kogokolwiek tam na dole interesowały w najmniejszym chociaż stopniu nasze osoby. — Puściłem jej rękę i ponownie uderzyłem pięścią w otwartą dłoń. — Pionki! — wymamrotałem. — A niech to wszystko szlag trafi! Cała ta długa droga… i ciągle tylko pionki! Patrzyła na mnie, nic nie pojmując.
— Co…?
Westchnąłem i podniosłem się z miejsca.
— Chodź. Zrobimy sobie długi spacerek w dół do zamku. Nie przejmuj się. Nikt nas nie zatrzyma, prawdopodobnie nikt na nas w ogóle nie zwróci uwagi.
Szedłem w dół stoku, mając u boku ciągle niczego nie rozumiejącą Ti.
Rozdział dwudziesty drugi
PIERWSZY LORD ROMBU
Rozmiary rzezi były ogromne. Czarownice zostały zmasakrowane i to dokładniej niż podczas najbardziej szczegółowej sekcji zwłok.
Do zamku szliśmy dwie godziny. Połączone siły żółtych i czerwonych przeczesywały teraz metodycznie pole bitwy, udzielając pomocy tym, którym była ona jeszcze potrzebna i zaprowadzając jaki taki porządek. Czekała je najpewniej jeszcze długa i ciężka praca.
Jak należało oczekiwać, ojciec Bronz wraz z innymi siedział odprężony, w wiklinowym fotelu przed bramą zamku, popijając i pojadając beztrosko. Wśród obecnych rozpoznałem Volę, jej siostrę Dolę, bossa Rognival, lady Tonę, lady Kysil i pana Artura. Innych nie znałem, lecz po kolorze i kroju strojów wiedziałem, że należą do dziedziny Zeis. Jeden z nich — drobny i krucho wyglądający mężczyzna, łysy i pomarszczony — ubrany był w strojną, jedwabną tunikę i wysokie buty; na głowie miał tiarę z ogromnym, błękitnym klejnotem, podobną do tej, którą nosiła Rognival, lecz nie taką samą. Inny mężczyzna, ubrany podobnie, tyle że głównie w kolory złociste, mający na głowie kapelusz z szerokim rondem, odpoczywał obok. Był w podeszłym wieku, nosił porządnie przyciętą siwą brodę i wyglądał jak ktoś, kto na pewno pochodzi ze światów cywilizowanych. Chociaż robił wrażenie starszego ode mnie o wiele lat, najwyraźniej znajdował się w doskonałej kondycji fizycznej.
Zauważył nas ojciec Bronz.
— Cal, Ti, podejdźcie proszę! — zawołał uprzejmie.
Podeszliśmy. Z bliska ojciec Bronz robił wrażenie śmiertelnie zmęczonego i bardzo, bardzo starego. Pomyślałem sobie, że od dzisiejszego ranka musiało mu przybyć chyba z dziesięć lat. Mimo to uniósł się z fotela, uścisnął ciepło mą dłoń i pocałował Ti w czoło. Teraz dopiero wskazał lekkim skinieniem głowy pozostałych.
— Niektórych spośród obecnych tutaj już znacie — zaczął — nie sądzę jednak byście mieli przyjemność znać osobiście sir Honlona Tiela.
Starszy mężczyzna skinął głową w moim kierunku, a ja gapiłem się na niego bez słów. Więc to jest ten rycerz, któremu zamierzałem rzucić wyzwanie, pomyślałem ponuro. Boss dziedziny Zeis. Przecież komórki Wardena świeciły jaśniej w Arturze niż w nim.
— Dżentelmen w złocistym stroju to Wielki Książę Kobe — ciągnął Bronz, a wymieniony przez niego również skinął mi głową. Przedstawił pozostałych i wszyscy oni należeli do grupy rządzącej w Zeis. Po czym zwrócił się do mnie. — Zakładam, iż teraz już wszystko rozumiesz?
— Raczej tak — odpowiedziałem. — Skłamałbym jednak, mówiąc, iż jestem zachwycony, że tak się mną posłużono. Czuję się trochę jak dziecko, któremu obiecano zabawkę na urodziny i nie tylko mu jej nie dano, ale na dodatek nikt nie przyszedł na przyjęcie.
Bronz roześmiał się.
— Och, daj spokój! Nie jest aż tak źle.
— Czy ktoś mógłby — przerwała Ti, głosem spokojnym, lecz gniewnym — wyjaśnić mi, co tu się dzieje?
Spojrzałem na nią i westchnąłem.
— Ti, pozwól, że ci przedstawię Marka Kreegana, władcę Lilith, Pierwszego Lorda Rombu.
Fakt, iż zamurowało ją kompletnie, kiedy ojciec Bronz skłonił się uprzejmie, świadczył jedynie o tym, że jeszcze wiele będzie musiała się nauczyć.
Czas na pełniejsze wyjaśnienia przyszedł znacznie później, kiedy to po kąpieli i przebraniu się w świeże stroje, zasiedliśmy do uczty w wielkiej sali zamku. Ti ciągle nie mogła dojść do siebie po szoku związanym z odkryciem tożsamości ojca Bron — za, ale muszę przyznać, iż uzyskawszy tę informację, bardzo szybko zorientowała się w ogólnych zarysach całej intrygi.