– Świetnie – poparł jego zamiary Tich. – My zawsze w pełni na tobie polegamy, Dolgu. Na tobie i na twoich magicznych kamieniach.
– Dziękuję, ale… Tich, sprawiasz wrażenie zatroskanego?
Madrag westchnął.
– Tak, jestem poważnie zmartwiony, to prawda. Bo widzisz, kiedy zmierzaliśmy tutaj… to wcale nie była łatwa sprawa.
– Wiem o tym – skinął Dolg, wyjmując skórzany futerał z farangilem. – Po prostu nie mogę zrozumieć, w jaki sposób ci się to udało, przecież tu nie ma żadnych dróg, wszystko jest kompletnym chaosem, tylko kamienie, głazy i rumowisko. Wydaje się nieprawdopodobne, że J2 wspiął się aż tutaj!
Sympatyczny Madrag skrył uśmiech dumy.
– No, muszę powiedzieć, że otrzymałem znaczną pomoc…
Dolg popatrzył na niego pytająco.
– Pomoc od żywiołów – szepnął Tich tajemniczo. Duchy znajdowały się na dole w dużym pomieszczeniu, nigdy jednak nie wiadomo, ile są w stanie usłyszeć. – One oczyszczały drogę, rozumiesz. Zarówno Ziemia, jak i Kamień, i Ogień pomagały mi z całych sił. Stały tutaj na mostku i dyrygowały, wyglądając przez okienko na przedzie. Mimo to podróż była dość kłopotliwa.
– Kłopotliwa, to bardzo łagodne określenie… wszyscy przecież widzieliśmy. Nigdy jeszcze żaden pojazd mnie tak nie wytrząsł.
– Ale być może zwróciłeś uwagę, że właśnie teraz też otrzymaliśmy pomoc?
– A to w jaki sposób?
– Tego ostatniego bloku kamiennego nigdy byśmy sami nie usunęli z Marca, nie było jak zamocować wokół niego liny. To duch kamieni go podniósł. Tutaj z okna.
– Shama? No, no, nieźle – rzekł Dolg z podziwem. – Ale zacząłeś mówić, że coś cię martwi…
– Już w chwili, kiedy startowaliśmy z doliny, słyszałem w silnikach jakieś gwizdy. Przecież eksplozja potrząsnęła też porządnie całym J2. Te jakieś trzaski tutaj wciąż się nasilały. Teraz już nie muszę kierować dźwigami, więc wyjdę z tobą na zewnątrz. Bardzo się boję, że stało się coś złego z lewą gąsienicą.
– Uff, nie strasz! Czy mam sprowadzić Rama?
– Tak! Byłbym ci wdzięczny.
Wychodząc z pojazdu Dolg pozdrowił z wielkim szacunkiem duchy żywiołów i złożył im podziękowanie za to, co zrobiły. W odpowiedzi łaskawie pochyliły głowy. Shama miał na wargach swój zwykły ironiczny uśmiech.
Dolg przekazał wiadomość Ramowi i wrócił do Marca.
Indra naturalnie poszła razem z Ramem do Ticha i J2. Nie miała właściwie nic do roboty i żywiła nadzieję, że może tutaj na coś się przyda. W każdym razie, powiedziała sobie, mam powód, by nie opuszczać Rama ani na krok.
– Marzniesz? – zapytał, z czułością obejmując jej barki.
– Nie miałam czasu się nad tym zastanowić.
– Ja też nie – odpowiedział z uśmiechem. – No, Tich, czym się znowu martwisz?
Madrag zdążył już znaleźć usterkę.
– Tym – powiedział przez zaciśnięte zęby i pokazał palcem.
– Och, nie – wyszeptał Ram.
Gąsienica była w pewnym miejscu niemal doszczętnie przetarta. Owa obejmująca cały świat eksplozja, którą wywołał Marco, najprawdopodobniej uszkodziła jedno z ogniw a szalona wędrówka przez skalne rumowisko w kierunku źródeł, dokonała reszty.
Indra spoglądała niepewnie na zniszczenia.
– Nigdy nie wrócimy do domu – szepnęła cicho. Po czym podniosła głos i zawołała z wściekłością: – Ta przeklęta kraina, czy nigdy nie zdławimy tkwiącego w niej zła? Czy zostaniemy tu już na wieki? Nienawidzę tych gór, nienawidzę tego wszystkiego! I teraz się okazuje, że nie możemy stąd odejść! Nigdy nie wrócimy do domu!
2
Dolg długo i cicho przemawiał do swoich wielkich, pięknych kamieni. Bardziej do farangila, ale do szafiru także. Opowiadał im o niezwykłej osobowości Marca, o jego wielkości i szlachetności, wyjaśniał, że nie mogą go ruszyć z miejsca, bo stan jego nóg na to nie pozwala. Są tak zmasakrowane, że żaden lekarz na świecie nie byłby w stanie ich poskładać. Prosił swoje kamienie o wybaczenie, że tak je męczył, że dopuścił, by zostały tak głęboko uszkodzone, że nakładał na nie zbyt wielkie obciążenia.
Kiedy skończył przemówienie, znowu popatrzył na klejnoty. Oba płonęły spokojnym, pulsującym światłem. To znak, że zrozumiały i że pragną z nim współpracować.
– Dziękuję wam obu – rzekł Dolg ledwo dosłyszalnie.
Uniósł głowę.
– Kamienie potrzebują pomocy. Czy mogę poprosić tutaj wszystkich, którzy posiadają uzdrawiające siły? Faron, ty już tu jesteś, ale czy Shira i Mar również mogą przybyć? No i Cień? Potrzebujecie tak niewiele miejsca, że chyba wszystko pójdzie dobrze – uśmiechnął się, mając na myśli ulotność duchów.
Wszyscy pośpiesznie zajęli miejsca. Wtedy Dolg położył oba kamienie na zmiażdżonych nogach Marca, Shira wsparła swoje delikatnie i lekkie dłonie na jego głowie, a Cień i Mar ujęli go za ręce. Wypowiadali ciche, tajemnicze zaklęcia, życząc wszystkiego najlepszego unieruchomionemu przyjacielowi.
Marco najpierw siedział oparty o górską ścianę, wdzięczny za to, co dla niego robią i za pomocną dłoń Shiry. Teraz już ostatecznie wydobył się ze stanu przechodzącego z omdlenia w przytomność i znowu w omdlenie, niezwykle bolesnego i odbierającego zdolność myślenia. Zdawał sobie sprawę z tego, co się stało z jego nogami. Kamienie pod nim były lepkie od krwi, kawałki połamanych kości sterczały nad podartymi nogawkami spodni. Obie nogi leżały jak martwe na podłożu, płaskie, choć przecież podłoże nie było specjalnie równe.
Szafir musiał dokonywać cudów. Faron chciał przynieść przeciwbólową maść, ale Marco powstrzymał go. Szafir łagodził ból co najmniej w tym samym stopniu.
Po chwili do akcji włączył się farangil, pomocnicy nie przestawali wymawiać zaklęć.
Blask obu klejnotów stał się głębszy i bardziej intensywny. Aura wokół nich była niemal nieznośnie silna, nie można było na nią patrzeć. Czerwone i niebieskie kamienie mieszały się we wszelkich możliwych tonacjach fioletu, jakby kamienie chciały, by ich blask tańczył. Twarz Dolga powoli się rozjaśniała, on widział to, czego inni nie dostrzegali: że oto zmętniały farangil powoli, odzyskuje wspaniałość swojej barwy.
– Ukochani przyjaciele – szeptał Dolg ze łzami w oczach. – Moi ukochani przyjaciele.
Cofnął się myślami jakieś trzysta lat w przeszłość. Do tamtych czasów, kiedy jako mały chłopiec odnalazł gdzieś na bagnach w zewnętrznym świecie szafir. Później, kiedy już dorósł, odnalazł na Islandii farangil. W dolinie elfów, zwanej Gjáin. A na koniec miał też szczęście odnaleźć Święte Słońce. Jedno ze świętych słońc w każdym razie, może nie największe, ale jednak. To ono teraz świeci nad miastem Saga. Nad miastem, które zostało wybudowane na cześć jego i Marca.
Nagle Dolga ogarnęła przejmująca tęsknota za domem. Za światłem i ciepłem.
W tej strasznej rozpadlinie, w której jego najlepszy przyjaciel leżał ciężko ranny, magiczne kamienie rzucały przedziwny blask na otaczające ich skalne ściany. Wszystko, co znajdowało się wokół, było rozjaśnione zmieniającymi się strumieniami światła. Gra barw dawała wrażenie ciepła, ale to tylko złudzenie. Dolg widział, że wszyscy stojący obok dygoczą z zimna.
– Patrzcie! Kamienie działają – szepnął Faron.
W tych warunkach nie było czasu na żadne fachowe udzielanie pierwszej pomocy. Nie było czym rozciąć nogawek spodni, nie założono żadnych antyseptycznych opatrunków. Trzeba było umykać stąd najszybciej jak to możliwe, by zająć się Markiem na pokładzie J2.
Nikt jednak nie mógł nie widzieć, jak zbroczone krwią nogi Marca nabierają znowu dawnych kształtów, dostrzegali, że nawet najmniejsze odłamki kości wracają na swoje miejsca, jak mięśnie i skóra wyrównują się i nabierają wcześniejszego wyglądu.