Miranda starała się jej wyjaśnić:
– W wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności Madragowie nieskończenie wiele lat temu zostali wysterylizowani. Za bardzo to jest skomplikowane, żeby ci teraz tłumaczyć, zresztą, gdybyś chciała, to możesz sobie o wszystkim poczytać w kronikach rodu czarnoksiężnika. Jakiś czas temu poprosili Marca o pomoc i on sprawił, że odzyskali płodność. Misa zaszła w ciążę. Kto jest ojcem dziecka, dokładnie nie wiem, ale myślę, że to Tam. Widzisz, oni stworzyli coś w rodzaju przyszłego drzewa genealogicznego, tak żeby pokrewieństwo rodziców przyszłych dzieci nie było zbyt bliskie. Oczywiście nie da się go uniknąć, ponieważ Misa jest początkiem całego przyszłego rodu. Nie znam zresztą dokładnie tego drzewa genealogicznego, tylko podstawową zasadę. Jeśli więc założymy, że Tam zostanie ojcem dziewczynki…
– Miejmy nadzieję, że tak będzie – wtrąciła Lilja, która zaczynała rozumieć, o co chodzi.
– No właśnie! Tam może też być ojcem ewentualnych przyszłych dzieci Misy. Jednak kolejny mężczyzna, powiedzmy, że to będzie Tich, który jest bratem Tama, musi czekać, aż ta córeczka dorośnie. Wtedy może się z nią ożenić i mieć z nią wiele dzieci. Jednak ostatni, Chor, który jest kuzynem Misy, może ożenić się z córką Ticha.
– Będzie musiał chyba długo czekać – rzekła Lilja, zamyślona i trochę zasmucona w jego imieniu.
– Chyba nie tak bardzo długo – wtrąciła się Siska. – Wygląda na to, że Madragowie również dojrzewają szybciej niż ludzie, chociaż chyba trudno w to uwierzyć. W każdym razie ciąża nie trwała długo, dopiero niedawno się o niej dowiedzieliśmy.
– Oni są tacy sympatyczni – powiedziała Lilja w rozmarzeniu. – Życzę im wszystkiego najlepszego.
– I cierpieli tak strasznie – dodała Miranda. – Dopóki rodzina czarnoksiężnika ich nie uwolniła.
– Ściskajmy za nich kciuki – rzekła Siska.
Lilja potraktowała to dosłownie i zacisnęła palce tak, że zabolało.
– A mnie to już chyba bardzo szybko wypiszą – powiedziała po chwili Siska.
– Nie – zaczęła narzekać Miranda. – Wszystkie chcecie mnie zdradzić? Dobrze, że ty tutaj jesteś, Liljo!
Policzki dziewczyny zarumieniły się z radości. Ktoś jej potrzebuje! I to ktoś należący do grupy, którą ona tak podziwia.
– Zostanę tu tak długo, jak mi pozwolą – obiecała zdyszana. – Czuję się tu znakomicie. To dla mnie zupełnie coś nowego móc rozmawiać w ten sposób z ludźmi. Nigdy nie miałam takich przyjaciół.
– Dobrze to rozumiemy – powiedziała Miranda.
Ryczący Peter Anderson został wyprowadzony z lasu na zboczach.
– Dobrze, chętnie sobie stąd pójdę – wrzeszczał. – Wy wszyscy jesteście z piekła rodem! Zadajecie się ze smokami i wiedźmami, z Lemuryjczykami i wszelkim możliwym diabelstwem. Bądźcie tacy dobrzy i odwieźcie mnie z powrotem do Małego Madrytu, gdzie żyją normalni, bogobojni ludzie. Gdzie nie ma żadnych pomyleńców.
Krzyki przycichały w miarę, jak on i jego eskorta się oddalali:
Kiro czynił wymówki Soclass="underline"
– Jesteś szalona, przecież on mógł cię zabić – mówił zdenerwowany.
– A ja mogłam go… – zaczęła, ale umilkła, czując, jak blisko niej stoi Kiro i jak mocno ją obejmuje, jak bardzo jest zdenerwowany i przestraszony tym, co mogło jej się stać. Wyraz jej twarzy złagodniał, po chwili uśmiechnęła się błogo.
Wszyscy inni zajmowali się teraz Silasem. Parskający smok próbował odzyskać swoją zwykłą poczciwość, sam zdumiony, ile potrafi wykrzesać z siebie gniewu, kiedy przyjdzie co do czego.
Matka Silasa obejmowała go czule i wylewała łzy, a matka Lilji zdobyła się nawet na blady uśmiech pod jego adresem. Wszyscy go wychwalali, on zaś pławił się w blasku swojej chwały. Życie było teraz cudowne, a jutro ma przyjść jakiś sympatyczny człowiek, żeby obejrzeć jego nogę, którą tyrani w Górach Czarnych złamali wiele lat temu.
Tak więc Sol i Kiro byli w lesie sami, piękna wiedźma znajdowała się całkowicie pod zmysłowym wpływem Lemuryjczyka.
Chociaż, jeśli o nią chodzi, to taki wpływ nie był niezbędny. Z własnej nieprzymuszonej woli płonęła uczuciem, nie była w stanie niczemu się przeciwstawić. Zresztą wcale nie chciała.
Kiro pogrążył się już dawno temu. Teraz utonął w żółtych, tak charakterystycznych dla Ludzi Lodu oczach Sol i całował ją z całą tą miłością, która żarzyła się w nim od długiego czasu. Oboje po prostu potracili głowy.
Tylko smok zauważył, że ich nie ma, rozglądał się za swoimi ukochanymi właścicielami, ale wszyscy dziękowali mu za uratowanie chłopca, było tak strasznie przyjemnie, że zapomniał, iż powinien się martwić.
Sol leżała w ramionach Kiro w złocistozielonym lesie elfów i czuła, że jej trudne, pełne poszukiwań życie nareszcie realizuje się w miłości do mężczyzny. Jej dokuczliwa samotność przeminęła. Dotkliwe porażki w zewnętrznym świecie zostały przysypane popiołem zapomnienia. Naprawdę potrafi kogoś kochać i naprawdę ten wspaniały mężczyzna kocha ją z taką samą intensywnością.
Tym razem dała z siebie wszystko, już się nie bała, że odda mu tylko część siebie. Poza tym Kiro potrafił ją rozbudzić, posiadał jak wszyscy Lemuryjczycy szczególną zdolność niezwykłej, pełnej fizycznej miłości. Postępował tak, jak to zwykle Lemuryjczycy czynią: najpierw rozpalił jej duszę, wprowadził ją w całkiem nowe i nieznane wymiary wspólnoty duchowej. Sprawił, że byli sobie bliscy tak bardzo, jak to możliwe. A potem rozpalił jej ciało. Dopóki nie była gotowa wszystkimi zmysłami i całą swoją osobą. I Sol poszła za nim. Jak nigdy przedtem podążała za mężczyzną, pozwoliła mu wierzyć, że jest dla niej tym jednym jedynym. Kiro budził w niej uczucia, o których istnieniu dotychczas nie wiedziała, dawała mu poznać, jak szczerze go kocha i jak bardzo go pragnie.
A przecież na początku to nie Kiro był przedmiotem jej westchnień. Najpierw fantazjowała trochę na temat Marca, z jego strony jednak wyczuwała opór. Nie ze względu na pokrewieństwo, co to, to nie, przyszli przecież na świat w odstępie dwustu lat, poza tym pochodzili z dwóch różnych linii rodu. Jednak w Marcu było coś, co trzymało ją na dystans. On nie został stworzony do miłości, wiedziała o tym zawsze i szanowała to.
Nic jednak nie byłoby dla niej właściwsze niż ów nieoczekiwany wybór Kiro, była teraz tego pewna, głaskała go po czarnych włosach przepełniona wdzięcznością za to, że go spotkała, czuła go w sobie, przepełniał ją taką cudowną zmysłowością, o jakiej nawet nie marzyła.
Pogrążyła się w ekstazie z przeciągłym, cichym westchnieniem.
– To najlepsze, co mi się przydarzyło! Nic nie może się równać z tą chwilą.
– Owszem, może – uśmiechnął się do niej z taką czułością we wzroku, że w jej oczach pojawiły się łzy. – Będzie się mógł równać następny raz. To był dopiero początek. Nie byłem w stanie zapanować nad swoim uczuciem do ciebie. Ale następnym razem nauczę cię kochać.
Sol przymknęła oczy i westchnęła z rozkoszy.
W szpitalnej izolatce leżały dwie milczące istoty, przy których nieustannie ktoś czuwał, ustawiono wokół nich mnóstwo aparatów, szpikowano je różnego rodzaju medykamentami.
Powoli nieszczęśnicy zaczynali wydobywać się z odrętwienia, docierało do nich, że zostali uratowani po wielu latach bezgranicznej rozpaczy w zamknięciu, w śmierdzącym lochu tak ciasnym, że nie byli w stanie się poruszać. Czuli teraz, że siły powracają do ich wycieńczonych ciał, powoli, bardzo powoli pod fachową i życzliwą opieką.
Pewnego dnia przydarzyło się coś niezwykłego. Do pokoju wkroczył przystojny, podobny do elfa młody mężczyzna. Patrzył na nich ze łzami w oczach, całe szczęście, że nie widział ich zaraz potem, jak zostali przywiezieni do szpitala.