Ogólnie biorąc, wszystko w tym systemie działo się zgodnie z pierwotnymi założeniami: automatyzacja procesów wytwórczych i operacji handlowych po to właśnie została wprowadzona, by uwolniwszy ludzi od wysiłku fizycznego i umysłowego, zapewnić im dobrobyt i wygodę. Ostateczną granicą tego procesu byłby zatem stan, w którym nikt nie pracuje, lecz wszyscy korzystają z wytworów automatycznych urządzeń. Pierwotnie sądzono, że granica ta osiągnięta zostanie w jakiejś niewyobrażalnie odległej przyszłości. Urbanizację przyjęto jako nieodzowny produkt uboczny wdrażanego programu. Problem zatrudnienia spodziewano się rozwiązać drogą skracania dziennego czasu pracy i zwiększania zmianowości.
Szybko okazało się to utopią. W teoretycznych rozważaniach pomylono rzeczywistość z pobożnymi życzeniami idealistycznych demagogów: zbyt serio potraktowano nieprecyzyjnie rozumiany aksjomat o równości wszystkich ludzi. Bo cóż to znaczy, że jeden człowiek jest równy drugiemu? Człowiek – rzec można – jest istotą wielowymiarową; któreż z jego cech uznać mamy za reprezentatywne dla porównań? Ani możliwości, fizyczne czy umysłowe, ani potrzeby, materialne czy duchowe, zunifikowane nie są i ujednolicić się nie dają.
Wprowadzenie powszechnie obowiązującego wyższego wykształcenia, mającego zrównać możliwości i szansę, obnażyło jedynie niezaprzeczalne różnice poziomów umysłowych i zdolności. System klasyfikacyjny stał się niezbędny dla określenia, kto i w jakim stopniu zdolny jest sprostać wymogom złożonego układu. Upychanie na stanowiskach pracy ludzi z miernymi zdolnościami byłoby absurdem. O wiele prościej i taniej zapewnić im byt bez zatrudnienia, niż tworzyć fikcyjne stanowiska pracy!
W trakcie wdrażania nowego systemu ekonomicznego padły kolejne, z dawna pokutujące w ludzkim kanonie poglądów społecznych, nieścisłe lub zgoła błędne pewniki. Okazało się na przykład, że wbrew przekonaniu panującemu od czasów wczesnego kapitalizmu, ludzie wcale nie żądają pracy dla mei samei „Praca" była zawsze pewnym hasłem, umownym symbolem, znaczącym tyle, co inny umowny symbol – „pieniądz". Jedno i drugie pojęcie oznacza to samo: sumę dóbr, jakie pracownik spodziewa się otrzymać na własność. Żądając pracy, robotnik spodziewa się otrzymania – w naturalnym następstwie rzeczy – płacy. W czasach, gdy nie było innego sposobu zdobycia pieniędzy przez liczne rzesze ludzi pracujących, w swej podstawowej masie uczciwych i uczciwie traktujących swoją społeczną rolę, oderwani od życia teoretycy ukuli doktrynę, iż lud pracujący potrzebuje tylko pracy, bo żyć bez niej nie potrafi.
Ale w gruncie rzeczy, każdy człowiek jest w pewnej mierze leniwy, mniej lub bardziej – tak jak bywa lepszy lub gorszy, głupszy lub mądrzejszy; jest to jego naturalne, ludzkie prawo, świadczące o człowieczeństwie. Można nawet – jak chcą niektórzy – lenistwu przypisać rolę twórczą w kształtowaniu ludzkiej cywilizacji. Gdyby bowiem nie lenistwo naszych przodków, chcących osiągnąć to samo mniejszym wysiłkiem, nie mielibyśmy dziś nawet maszyn prostych.
W długiej historii ludzkich społeczeństw znaleźć można eksperymenty różnych reformatorów, zmierzające do tego, by zapewnić ludziom pracę z pominięciem płacy. Jednak próby takie na ogół kończyły się fiaskiem, przy czym wychodziło zazwyczaj na jaw, iż człowiek pracujący nie uważa jeszcze za wynagrodzenie tego, co zużywa na prostą reprodukcję własnych sił fizycznych, na mieszkanie, ubranie i inne koszty własne swego jednoosobowego „przedsiębiorstwa".
Natomiast odwrotny eksperyment nie prowadzi do katastrofy: dając człowiekowi samą płacę, powodujemy, że pracę znajduje on sobie we własnym zakresie, odpowiednio do stopnia własnego lenistwa. Przy czym regułą jest, iż aktywność okazuje się proporcjonalna do poziomu umysłowego osobnika. W skrajnym przypadku – człekokształtna małpa, karmiona do syta, nie przejawi żadnych skłonności do organizowania sobie pracy, wyżywając się wyłącznie w zajęciach czysto ludycznych.
Należy zwrócić uwagę, że historia wykazała także powierzchowność innego sądu, wywodzącego się ze starożytności, a głoszącego, iż lud potrzebuje jakoby tylko chleba i igrzysk. Nieraz mogli się przekonać różni późniejsi władcy, że otrzymawszy sam chleb, lud niechybnie zapyta zaraz o masło i wędlinę, bojkotując najatrakcyjniejsze nawet igrzyska.
System panujący w społeczności Argolandu nie był sprzeczny z naturalnymi prawami: pracą zajmowali się najinteligentniejsi – z konieczności lub z wyboru działając w legalnych i nielegalnych dziedzinach życia społecznego i gospodarczego – i na ogół nie czuli się pokrzywdzeni; ci o niższym poziomie umysłowym, pobierający dotacje – także nie domagali się bynajmniej umożliwienia im odpracowania otrzymanych dóbr. Jednym słowem, wszystko przedstawiało się jako układ dość stabilny i w miarę sprawiedliwy.
Tak przynajmniej interpretował sytuację Sneer, stojący nieco z boku głównego nurtu życia podstawowej masy obywateli Argolandu. Do dzisiejszego, fatalnego dnia – dysponując zwykle dość pokaźną sumą punktów na Kluczu – nieczęsto wdawał się w dywagacje nad oceną rzeczywistości pozwalającej mu zupełnie przyzwoicie egzystować pośród dobrze poznanych zjawisk i procesów.
Po zastanowieniu, obecną sytuację Sneer ocenił jako przypadłość, z której trzeba się będzie mniejszym lub większym kosztem wydobyć. To jeszcze nie katastrofa. Ostatecznie, innym ludziom też giną od czasu do czasu Klucze.
Gorzej było z najbliższą przyszłością. Sneer od razu skreślił Prona z listy osób, u których można by poszukać schronienia na dzisiejszą noc. Jeśli nawet policja nie zatrzymała go do tej pory, to pewnie postarał się zniknąć bez śladu, przynajmniej na pewien czas.
Znalazłszy się przed gmachem hotelu „Kosmos", Sneer wstąpił jednak do hallu i na wszelki wypadek sprawdził listę gości. Owszem. Kabina Prona była nadal zarezerwowana i opłacona, lecz lokatora w niej nie było. Tak przynajmniej informował monitor informacyjny hotelowego komputera.
Pokój Sneera był także opłacony na dalsze trzy doby, co w obecnej sytuacji zakrawało na kpinę. Bez Klucza nie było sposobu, by dostać się do własnej kabiny noclegowej. Na domiar złego, z hotelowej restauracji dochodziły dźwięki muzyki tanecznej i zapachy gorących dań.
Sneer usiadł na kanapie w hallu i łakomie patrzył na szklane drzwi knajpy, za którymi rozbawieni mężczyźni obżerali się i pili przy akompaniamencie radosnego szczebiotu kobiet, wśród których przeważały miejscowe „panienki". Sneer widywał je tutaj każdej nocy. Niektóre – te lepiej prosperujące – miały wynajęte na stałe kabiny w hotelu, inne przychodziły z miasta.
Jeszcze jeden zawód, przy którym wysoka klasa tylko przeszkadza – pomyślał, obserwując tańczących na parkiecie. – Trudno przecież pracować w dzień i w nocy; a zresztą, nadmiar intelektu też chyba zawadza w tej profesji. Mężczyźni wolą górować umysłowo nawet w łóżku.
Myśl o łóżku wywołała w nim raczej dosłowne skojarzenia, ciepło hotelowego hallu otuliło go łagodnie. Z głową odchyloną do tyłu na zagłówek kanapy, przymknął powieki.
– Samotny? – usłyszał nagle stłumiony głos za plecami, czując równocześnie na ramieniu czyjaś lekką dłoń.
Obejrzał się ostrożnie. Za oparciem kanapy stała dziewczyna. Pochylona nieco, w lekkiej sukience zapiętej prawie pod szyją, nie wyglądała na nocną rezydentkę hotelowej knajpy. Wydało mu się jednak, że musiał widzieć ją już kiedyś: te duże, okrągłe, niebieskie oczy, jasną twarz w aureoli złotawych, dość krótko obciętych, lecz wijących się włosów.
– Źle trafiłaś – uśmiechnął się. – Dziś firma nieczynna.