Wiedział doskonale, że nic takiego nie może się zdarzyć. Po pierwsze dlatego, że nikt jeszcze nie zdobył fortuny leżąc na plaży i wymyślając najbardziej nierealne warianty swojej przyszłości… A po drugie – zdawał sobie z tego sprawę – zwykle brakowało mu odwagi, by wprowadzić w czyn którykolwiek ze swych pomysłów.
Filip bał się wszystkiego – nawet tego, co przynosiła codzienność. W tym bezpiecznym skądinąd świecie bał się odezwać głośniej, by nikt przypadkiem nie usłyszał jego głosu wybijającego się ponad średni poziom szumu zbiorowości, której był elementem. Bał się szefa personalnego i to było przyczyną porannych mdłości, gdy musiał w myślach układać przekonywającą historyjkę tłumaczącą przyczynę parominutowego spóźnienia do pracy; historyjkę absolutnie różną od wszystkich wymyślonych poprzednio…
Filip często nienawidził samego siebie za swój lęk. Nieraz postanawiał, iż któregoś dnia odważnie przyzna się, że po prostu zaspał… lecz bał się nadal, mimo tej świadomości i tych postanowień…
Tam, na plaży, też odczuwał dotkliwie ten brak odwagi. Nie umiałby przyłączyć się do studentów grających w piłkę, zagadnąć którąś z dziewczyn… Czuł się mały, nieważny, niegodny niczyjego zainteresowania.
Gdyby tak mieć jedynkę. No, niechby chociaż dwójkę! – myślał, widząc w marzeniach siebie za sterem motorówki, z Kluczem uwieszonym niedbale na tasiemce przy kąpielówkach, aby wszyscy mogli widzieć, z kim mają do czynienia…
Wierzył, że nawet dwójka robi wrażenie, jakiego ze swoją trójką nigdy nie byłby w stanie wywołać…
Kiedy słońce skryło się za ścianą wysokich budynków okalających łuk plaży nad zatoką, ubrał się i powlókł ulicami, bez celu, w nadziei, że wydarzy się jedna z tych niezwykłych przygód, które zmyślił – przygoda niosąca odmianę w jego życiu.
Piwo dawało namiastkę takiej odmiany. Użyte w większej ilości sprawiało, że na pewien czas potrafił zapomnieć o swoich lękach. Po paru kuflach czuł się jak wówczas, gdy był studentem. Z rozrzewnieniem wspominał swój studencki, ubożuchny Klucz zawierający tylko skromną kwotę stypendium, wypłacanego w samych czerwonych…
Ten Klucz, z pustym miejscem zamiast oznaczenia klasy, wydawał się kluczem do prawdziwego, szczęśliwego życia: dawał potencjalnie nieograniczone możliwości… Puste miejsce mogło – teoretycznie – zapełnić się symbolem najwyższej klasy, a puste rejestry kont – okrągłymi kwotami zielonych i żółtych punktów…
Wtedy, jako student, nie doceniał tej cudownej właściwości studenckiego Klucza. Marzył, by jak najprędzej ukończyć naukę, uzyskać klasę (oczywiście wysoką – to wówczas nie podlegało wątpliwościom), dysponować licznymi punktami w miłych barwach zieleni i żółci…
Ileż dałby teraz za tamto błogie poczucie pewności siebie…
Na testach dostał ledwie trzecią klasę i to było początkiem jego fobii… Reszty dokonywała powoli świadomość ciągłego pozostawania na granicy dzielącej zatrudnionych od rezerwowych. Dziś już trójka nie dawała żadnej pewności pracy, a za zielone punkty coraz mniej rzeczy można było dostać… Znikoma liczba żółtych, jaką otrzymywał co miesiąc, topniała błyskawicznie…
Powiedziałbym szefowi, co o nim myślę – usprawiedliwiał się sam przed sobą, mijając witrynę baru – ale wówczas on skorzystałby z pierwszej okazji, by mnie wylać… A wtedy…
Wiedział, co to znaczy. Bez pracy nie ma żółtych punktów. Niewiele można zdziałać z samymi zielonymi i czerwonymi. Ostatnio nawet automaty z przyzwoitym piwem przestawiono na żółte punkty. Za zielone można dostać tylko jakiś obrzydliwy, gorzkawy płyn, pewnie syntetyk…
Pominąwszy już nawet luksusy takie jak kanapka z polędwicą, czy wreszcie te cudowne żaglówki na jeziorze Tibigan, brak żółtych uniemożliwiał korzystanie z normalnych, ludzkich przyjemności, oferowanych przez Argoland jego zarabiającym żółte punkty mieszkańcom. Jakże tu zaprosić dziewczynę do baru na plaży, nie mając żółtych? Jeśli zechce coś zjeść, napić się, trudno przecież oferować jej sandwicze z serem czy miętową herbatę – jedyne, co było dostępne za zielone punkty w ekskluzywnych barach na przystani… Byłaby to pewnie pierwsza i ostatnia randka…
Tak, posiadanie drugiej klasy dawałoby Filipowi ten niezbędny dla dobrego samopoczucia margines bezpieczeństwa. Dwójka gwarantuje stabilizację i nieprędko jeszcze dojdzie do tego, by dwojacy mieli się obawiać braku zajęcia…
Snując tego rodzaju refleksje, Filip znalazł się we wnętrzu baru, na wprost automatu z importowanym piwem. Z determinacją podstawił kufel pod dozownik i wsunął Klucz do szczeliny.
Pal diabli tych kilka nędznych żółtych. I tak przez sto lat nie uzbieram ich tyle, by wystarczyło na najmniejszą z rzeczy, o jakich się maarzy – rozgrzeszył się patrząc, jak bursztynowy płyn wypełnia szklane naczynie.
Wypił łapczywie, dużymi łykami, a potem napełnił kufel jeszcze raz i usiadł, przy bufecie, obok automatu do gier.
Mały, okrągły na twarzy i mocno przyłysiały człowieczek stał przed automatem i przyglądał się migającym świetlnym napisom, które zapraszały do gry.
„Sprawdź swoje szczęście – pomnóż swoje punkty" – odczytał Filip.
Łysy zerkał z ukosa na Filipa i wyraźnie szukał sposobu rozpoczęcia rozmowy.
– Trzydzieści za jeden! – powiedział na wpół do siebie. – Gdybym miał parę żółtych… Widziałem dziś, jak facet postawił dychę i zarobił trzy setki…
– Żółtych? – zainteresował się Filip.
– Stawiał żółte, to i wygrał żółtymi. To się rzadko zdarza, ale też, bym postawił, gdybym miał.
– Niech pan zagra zielonymi – poradził Filip, popijając powoli piwo.
– E, tam! Po co kusić los? Zostawię sobie tę szansę do czasu, jak mi parę żółtych wpadnie.
Dziesięć żółtych! – skalkulował Filip – przecież to tyle, ile mi płacą za miesiąc pracy…
Niepewnie sięgnął po Klucz, obejrzał go uważnie, jakby widział go po raz pierwszy. Szare cyferki wskazujące czas przeskakiwały w leniwym rytmie mijających sekund.
Palcami prawej dłoni ujął główkę Klucza i wskazującym palcem lewej dotknął żółtej kropki na płytce. W okienku wskaźnika zajarzyły się żółte cyferki.
– No, no! Sporo pan uzbierał! – powiedział łysawy, patrząc przez ramię Filipa. – Pięćdziesiąt żółtych, to już jest coś. Przyjrzał się uważnie Kluczowi i dodał:
– Oszczędny pan jest. Mając trójkę, niełatwo uzbierać pół setki żółtych… Na pana miejscu zagrałbym kilkoma. Punkty idą do punktów!
– Spróbuję – bąknął Filip, chociaż żal mu było ryzykować. – Ale najwyżej jednym punktem!
Włożył Klucz do szczeliny automatu, wcisnął przycisk i pociągnął za dźwignię.
– No, proszę! – ucieszył się łysawy jegomość. – Wygrał pan trzy za jeden. Też nieźle. Warto postawić jeszcze raz.
– Niech tam! – mruknął Filip i zagrał za trzy punkty. Dalej było już jak w marzeniach. Automat rozdzwonił się, roziskrzył światełkami.
– Sto za jeden! – zapiał w zachwycie przygodny kibic, a pozostali goście baru odwrócili głowy w stronę automatu.
Filip wpatrywał się w żółte cyferki na liczniku, jakby chcąc się upewnić, czy nie znikną, jak to często bywało w snach o wielkiej wygranej.
Trzysta żółtych! – powtarzał gorączkowo w myślach. – Dwa i pół roku pracy!
W ciągu ostatnich pięciu lat udało mu się zaoszczędzić zaledwie pięćdziesiąt… Trzysta żółtych to była fortuna dla tak młodego człowieka Jednak Filip zdawał sobie doskonale sprawę, że największa fortuna znike bez śladu, jeśli nie jest poparta stałymi wpływami. Zdarzyło mu się ju? ze dwa razy wydać dziesiątkę w ciągu jednego popołudnia i wiedział że to nic trudnego…