– Jeszcze nie wiem. Po szesnastej jeszcze był, i od tej pory żadnego śladu.
– Do mnie, z wyciągiem!
Bann westchnął ciężko i odłożył słuchawkę. Kiwnął na technika, który przysłuchiwał się rozmowie.
– Dawaj wydruki. Wszystkie, od wczoraj.
Technik zgarnął ze stołu cztery sterty szerokiej papierowej taśmy poskładanej w harmonijkę, włożył je wszystkie do kartonowego pudła, które Bann wziął pod pachę i powlókł się do szefa.
– Ja zupełnie nie rozumiem – zaczął już od drzwi.
– Dobrze, dobrze. Pokaż go!
– Którego?
– No, tego co zniknął.
Bann wybrał odpowiednią taśmę z pudła i rozpostarł ją przed szefem na biurku.
– Tutaj, o dziesiątej sześć, brał cztery bułki z szynką i dwie kawy w barze hotelu „Kosmos". Potem przelał osiem żółtych na czyjś Klucz. Taka jedna, studentka. Pierwszy raz miał z nią do czynienia. Też sprawdziliśmy, na jej koncie nie było innych przelewów z jego Klucza.
– Nieważne. Dalej! – ponaglał szef, przesuwając taśmę zapisu.
– Tutaj… o 10.50 kupował papierosy w automacie na rogu alei Tibigan i Czternastej Przecznicy – mamrotał Bann – potem… tak, wstępował do baru… dwa piwa… drugi bar… dwa piwa… Ale był sam, te piwa brał w parominutowych odstępach… Siedział chyba dość długo, bo następny zapis jest z bramki metro, ze stacji zaraz obok baru… Potem… Parę drobnych zakupów, ciągle w centrum, znów piwo, ale z kimś drugim, brane po dwa kufle naraz… Nie wiemy, kto to był. W każdym razie żaden z pozostałych śledzonych. Oni byli wtedy zupełnie gdzie indziej. No, i wreszcie, przelew… Nie potwierdzony na jego koncie, bo nie użył Klucza ani razu po tym, jak… ten młody przelał mu setkę.
– Pewnie zaliczka?
– Chyba tak. Bo potem, około siódmej wieczorem, Klucz tego młodego został zweryfikowany na dwójkę.
– Gdzie to było?
– W Stacji Testowej numer siedem. Ale, powtarzam, ten pierwszy przelew nie został potwierdzony. Nasz obiekt nie używał Klucza od czwartej po południu.
– To wprost niemożliwe. Jest dziewiąta! A co w hotelu?
– Nie wrócił. Pokój zapłacony z góry, ale nikogo tam nie ma. Zabili go zgubił Klucz, albo…
– Blokada! – szef ucieszył się własną przenikliwością. – Sprawdzałeś czy nie ma zablokowanego Klucza?
– Nie… W wydruku nie ma informacji.
– Nie chodzi o blokadę konta, tylko o blokadę Klucza! W takim przypadku sygnał blokujący idzie do wszystkich automatów siecią zasilającą. Powinieneś o tym wiedzieć! Bank nie ma tu nic do rzeczy. Blokadę Klucza nakłada Służba Kontroli Klas, a blokadę konta Służba Bankowa. To dwa odrębne wydziały. Sprawdź to natychmiast!
Po kilku minutach Bann wrócił z informacją. Szef triumfował.
– No, widzisz! Trzeba myśleć o wszystkim! Te barany z Kontroli Klas miały coś do niego! Założyli mu blokadę Klucza i spieprzyli całą Waszą pułapkę. Teraz szukaj wiatru w polu.
– Może się zgłosi do kontroli, żeby odblokować.
– No, więc na co czekasz? Zawiadom wszystkie Stacje Testów! Bann znowu wybiegł, by wrócić po kwadransie.
– No, mamy go! – zapiał radośnie, aż szef podskoczył na krześle. – Zgłosił się do weryfikacji. Kazałem przetrzymać go jak najdłużej, chociaż jest już po kontroli. Obiecali zwlekać z wydaniem mu Klucza, dopóki patrol policji nie będzie na miejscu. Oni po prostu czasem sprawdzają czy ktoś nie ma zaniżonej klasy. Trafili na niego zupełnie przypadkowo. Zwyczajny pech.
– Ale także nauka na przyszłość – powiedział szef sentencjonalnie. – Trzeba przewidywać i takie przypadki. Jak on się nazywa?
– Adi Cherryson. Znany też jako Sneer. Z informacji, które mamy o nim, niewiele wynika. Czwartak, nieokreślone zajęcie, duże przychody od prywatnych osób. Teraz nie ma wątpliwości, że to wysokiej klasy lifter. Dostawał duże przelewy od paru osób, które obecnie mają klasę zerową i zajmują wysokie kierownicze pozycje.
– To już nie nasz wydział! – przypomniał szef. – Potrzebuję po prostu dobrego zerowca. Żeby miał prawdziwe zero, a nie jakieś kółko graniaste.
– O takiego najłatwiej wśród lifterów. To cholernie inteligentne bestie. Na pewno będzie dobry, szefie.
– Na biurku zabrzęczał telefon. Szef podniósł słuchawkę. Bann widział, twarz mu powoli czerwienieje, co u Szefa było oznaką wściekłości.
Po chwili słuchawka spadła z hałasem na widełki, a pięść Szefa huknęła o biurko.
– Gówno! – ryknął. – Zidentyfikowali go. To nie żaden zerowiec i w ogóle, nie ten… Sneer. Ma tylko jego Klucz. Robił mu czwartą klasę To zwykły czwartak, downer.
– Downer? – zdziwił się Bann.
– Co? Nie wiesz, co to znaczy? To co ty w ogóle wiesz? Przeniosę do policji miejskiej, słowo daję!
Bann wlókł się z powrotem do swego pokoju pełen czarnych myśli.
Trzeba zaczynać od początku. Niech to wszyscy diabli – pomyślał z goryczą. – I kto narozrabiał? Koledzy z innego Wydziału. Ale to nic. Szefowi się czegoś spieszy z tym zerowcem, pewnie dostał polecenie z góry. Dostanie innego i będzie znów spokój.
Metoda łapania „na żywca" była opracowana dokładnie i zwykle działała bez pudła. Musiała działać, bo opierała się na statystyce. Chcąc zidentyfikować i dopaść dobrego liftera z utajoną klasą zerową, wystarczyło wytypować kilkuset młodych, ambitnych ludzi, z aspiracjami co najmniej na dwójkę. Potem typowało się kilkuset drobnych kombinatorów, operujących w tej samej dzielnicy. Potem – przekazywało się odpowiednie instrukcje do Syskomu: kontrola bankowa automatów z piwem we wszystkich barach dzielnicy, posiadających automaty do gry; jeśli w tym samym barze, w krótkim odstępie czasu, zamówił piwo jeden z młodych ambitnych i jeden z cwaniaczków, i jeśli do tego jeszcze ten ambitny zagrał na automacie – Syskom dawał mu wygrać. Cwaniaczek nie przegapia okazji zarobku, a młody, rozsądny człowiek nie przepija kilkuset żółtych, tylko stara się je wykorzystać z pożytkiem dla swojej przyszłości. W dziewięćdziesięciu procentach takich przypadkowych spotkań z zaaranżowaną wygraną, młody człowiek znajduje dojście do dobrego liftera za pośrednictwem przypadkowego cwaniaczka. Wystarczy śledzić kroki szczęśliwego gracza i – wcześniej czy później – jego żółte punkty trafią na konto tego, o kogo ostatecznie chodzi.
Społeczeństwo epoki automatyzacji samo staje się jednym wielkim automatem, działającym prawie bezbłędnie. Wrzucasz trzysta żółtych – wyskakuje lifter z klasą zerową. Nie trzeba bawić się w detaliczne inwigilacje, prowadzenie kartotek, śledzenie każdego z osobna. Każdy krok każdego obywatela znaczony jest kolorowymi punktami zostawionymi na jego drodze: w sklepie, w automacie barowym, w kinie, w bramce metra, na Kluczu dziwki. Zamiast śledzić obywatela, wystarczy przejrzeć zapis bankowy jego wydatków. Jeśli wydaje, to znaczy, że żyje. Jeśli żyje – musi wydawać, brocząc punktami jak ranny zwierz, dopóki wszystkie z niego nie wyciekną. Więc o to właśnie chodzi: by miał zawsze choć trochę, bodaj tych czerwonych, bo inaczej straci się go z oczu.
W tym właśnie kryła się odpowiedź na wątpliwości Sneera, posiane przez dawnego kolegę w jego wysoce inteligentnym, lecz leniwym umyśle: istnienie lifterów i downerów, robionych zerowców i zerowych czwartaków, inteligentnych dziwek i inteligentów sprzedających jak dziwki swoją uczciwość i honor, wszystko to było normalnymi składnikami tej rzeczywistości, a nawet – można by rzec – składnikami niezbędnymi dla jej funkcjonowania, dla owego ściśle kontrolowanego Porządku. Bo w świecie Argolandu realny był właśnie Porządek. To Wolność była pozorem.
Opuszczając gmach hotelu „Kosmos", Karl Pron odczuwał coś w rodzaju zachwytu nad swoim szlachetnym charakterem. Czuł się dobroczyńcą, samarytaninem, aniołem opiekuńczym i w ogóle świetlaną postacią w obrzydliwym bagnie powszechnej chciwości i bezwzględności, za jakie uważał teraz Argoland wraz z okolicami.
„Gdyby nie czysta toń jeziora Tibigan, nie znalazłbyś w całym Argolandzie jednego metra kwadratowego, na którym nie pleni się jakieś świństwo" – przypomniał sobie fragment przemówienia pewnego kaznodziei, którego słuchał czasem w niedzielne przedpołudnia.
Stosunek Karla Prona do religii był – można by rzec – ostrożny. Należał on do tych, których onże kaznodzieja nazywał „wierzącymi na wszelki wypadek". Oprócz takich jak Karl, duchowny ów wyróżniał jeszcze: szczerze wierzących, niewierzących, czyli ateistów, oraz „antyteistów". Charakterystyczną cechą tych ostatnich było – wedle pastora – to, że uważają za swój ideologiczny obowiązek jadać w każdy piątek wieprzowy kotlet (choćby nawet lekarz zalecał im dietę), by swym postępowaniem sprzeciwiać się Temu, w którego istnienie nie wierzą.
Z uwagi na swój asekurancki światopogląd, Karl nie unikał okazji spełniania dobrych uczynków, szczególnie wówczas, gdy nie kosztowało to ani punktów, ani zbytniej fatygi. Nie bez słuszności sądził, że zawsze lepiej mieć wokół siebie ludzi, którzy coś mu zawdzięczają. Był wprawdzie zbyt trzeźwy, by żywić złudzenia co do ludzkiej wdzięczności, niemniej jednak – jako ekonomista z wykształcenia – niezachwianie wierzył w statystykę. Świadcząc drobne grzeczności możliwie licznemu gronu osób, liczył na to, że znajdą się wśród nich – statystycznie rozsiani jak rodzynki w cieście – tacy, którzy przyjąwszy przysługę czują się moralnie zobowiązani do jej odwzajemnienia. Pozostałych z góry spisywał na straty, nie żałując poniesionego trudu świadczenia im uprzejmości ani też nie czując żalu do nich samych. Pewien procent mile potraktowanych sprawdzał mu się od czasu do czasu w potrzebie i tych wpisywał na listę bliższych znajomych.
Metoda nie była wynalazkiem Karla. Studiując historię handlu, czytywał stare podręczniki psychologii klienta, z czasów gdy jeszcze istniały sklepy z ludzką obsługą. Żelazna zasada głosząca, że każdy wchodzący do sklepu – choćby tylko chciał schronić się przed deszczem – jest potencjalnym klientem i musi być traktowany na równi z czyniącym duże zakupy, owocowała teraz w interesach Karla. Dzięki niej prosperował nieźle, imając się różnych zajęć.
Ostatnie siedem lat liftingu nadwątliło wprawdzie jego spore ongiś rezerwy finansowe, lecz wynikało to z obiektywnych okoliczności i specyfiki zawodu: lifting wymagał spektakularnej oprawy – drogich hoteli, porządnych restauracji, eleganckiego wyglądu. Kiedy miało się – jak Karl Pron – niską rzeczywistą klasę, koszty pochłaniały lwią część niezbyt wysokich honorariów. Ale profesja ta dawała w środowisku pozycję, jakiej nie mogła zapewnić żadna inna: liftera nikt nie pyta, dlaczego ma tylko czwartą klasę. Istnieje bowiem domniemanie, że – de facto – ma on klasę o wiele wyższą, którą ze względów zawodowych ukrywa. Dla ambitnego trojaka rzecz to nader cenna.