Выбрать главу

Karl nie wierzył w piekło. Jego zdaniem, istota tak pełna dobroci, jak Stwórca tego świata, nie może okazać się skrupulatnym, małostkowym buchalterem, rejestrującym każde ludzkie potknięcie – tak jak Syskom rejestruje każdy punkt wydatkowany przez obywatela. Wedle reguł etycznych, które Karl wykoncypował sobie na własny użytek, liczy się tylko ostateczny bilans złych i dobrych uczynków, który – jeśli jest w równowadze – daje człowiekowi całkiem niezłą notę „za ogólne wrażenie" w oczach Stwórcy.

Już od dawna (tak przynajmniej wydawało mu się teraz) czuł w sobie niewyżytą skłonność do wyświadczania dobrodziejstw innym ludziom. Tyle że dotychczas jakoś nigdy nie miał na to środków. Wszystkie punkty – te otrzymywane urzędowo i te zarobione, rozpływały się od razu, przeciekały przez palce, nim zdążył spotkać potrzebującego kumpla. W rezultacie to raczej on, Karl, potrzebował często wsparcia w formie paru punktów pożyczki.

Lecz od dzisiejszego ranka wszystko jakoś się zmieniło, odwróciło. Począwszy od zupełnie bezinteresownego (jeśli nie liczyć uzyskanej przy tym informacji) poczęstunku dla dziewczyny, poprzez załatwienie Filipowi najlepszego liftera, zupełnie za darmo (pominąwszy tych głupich pięć żółtych zaliczki), aż do nakarmienia głodnego Sneera – dzisiejsza działalność Karla układała się w jedno chwalebne pasmo dobrych uczynków.

Starał się zapomnieć, że nie mógłby – choćby nawet chciał – ani odebrać reszty prowizji od Filipa, ani też rozliczyć się ze Sneerem za kanapki, bo nie pozwala na to jego nowy Klucz. W świetle tego faktu, filantropia Karla okazałaby się w pewnym stopniu przymusowa, jednakże… czyż nie czynił tego wszystkiego jedynie z dobroci serca?

Zapragnął raz jeszcze przypieczętować poczucie własnej dobroci, które tak radykalnie łagodziło, ba, tuszowało wręcz w jego sumieniu świadomość uczestniczenia w łajdactwie, jakiego nie znały argolandzkie kroniki kryminalne. Okazja nadarzyła się od razu za rogiem Siódmej Przecznicy: dwoje malców – ciemnoskóry chłopczyk i drobna, jasnowłosa dziewczynka – łakomie przyglądało się automatowi ze słodyczami i gumą do żucia.

Karl wsunął do automatu swój Klucz i sypnął naręczem kolorowych opakowań pod nogi oszołomionych ż zachwytu dzieciaków.

Dobre uczynki dotyczą osób znanych lub nieznanych, ale zawsze konkretnych i określonych. Przestępcza machinacja z Kluczem, wymierzona przeciw anonimowej, szarej masie enigmatycznie zwanej „ogółem" – nie krzywdziła konkretnie nikogo. Ta różnica obiektu działań pozwalała Karlowi wywieść dodatnie saldo swych uczynków.

Zdawał sobie doskonale sprawę, że gdzieś tam, na poziomie górnych szczebli zarządzania gospodarką, wyjdzie jak szydło z worka ten drobny w ogólnej skali niedobór towaru w stosunku do punktów. Lecz nim do tego dojdzie, on, Karl Pron, będzie już normalnym, spokojnym obywatelem z czwartą klasą i mrowiem żółtych punktów na swym legalnym Kluczu.

Pełen tak optymistycznych przewidywań, dumny ze swej szczerej miłości do bliźnich, gotów nadal świadczyć swe usługi z czystej dla nich życzliwości, Karl zatrzymał się przed pawilonem bankowym przy alei Tibigan, tuż za skrzyżowaniem z Dziewiątą Przecznicą, dla dokonania operacji, jaką zdrowy na umyśle Argolandczyk przeprowadza tylko wtedy, gdy nie ma już innego wyjścia: zamiany pewnej liczby żółtych punktów na zielone.

Zamiana taka była legalnie możliwa jedynie według nominalnej wartości: punkt za punkt. Można było dostać zielone i czerwone za żółte, oraz czerwone za zielone. W drugą stronę – automaty bankowe nie działały.

Wobec silnie zróżnicowanej czarnorynkowej wartości punktów o różnych kolorach, bankowa wymiana była oczywistym nonsensem i nikt z niej nigdy nie korzystał. Jednakże oficjalny kurs, równy dla wszystkich kolorów punktów, miał pewne znaczenie społeczno-ideologiczne: Przychody zerowca, wyrażone w punktach (bez specyfikacji ilościowej poszczególnych barw) były przeciętnie tylko cztery razy większe od Przychodów szóstaka. Znakomicie maskowało to rzeczywistą rozpiętość dochodów różnych klas intelektualnych, podtrzymując – w statystykach przynajmniej – mit o względnej równości materialnej obywateli.

W rzeczywistości, po uwzględnieniu rynkowej wartości żółtych i zielonych, zerowiec inkasował kilkanaście razy więcej niż szóstak. Wprawdzie ten ostatni otrzymywał dostatecznie dużo, by spokojnie egzystować na nie najgorszym poziomie, bez konieczności szukania dodatkowych zarobków – jednakże świadomość, że inni mają się jeszcze o wiele lepiej, niejednemu spędzała sen z powiek.

Zamiana żółtych na zielone lub czerwone – jeśli już ktoś zmuszony był do takiej operacji, na przykład z braku czerwonych na zapłacenie komornego w tanim bloku mieszkalnym – odbywała się zwykle nie w banku, lecz pod bankiem, u jednego z urzędujących tam stale handlarzy, zwanych color-changerami albo potocznie – kameleonami.

Wobec ograniczeń swego nowego Klucza, Karl nie mógł załatwić sprawy z zawodowym kameleonem spod banku. Nie mógł także dokonać zwykłej – jeden za jeden – zamiany żółtych na zielone w automacie bankowym, bo – jak wykoncypował – operacja taka spowodowałaby „urodzenie się" pewnej sumy zielonych na jego koncie bez uszczerbku stanu żółtych. Takie punkty niewiadomego pochodzenia demaskowałyby „lewy" Klucz.

Karl wymyślił sobie inny sposób. Pod bankiem – oprócz handlarzy – trafiali się także ludzie pragnący zdobyć trochę żółtych na konkretny zakup. Już po kilku minutach znalazł młodą kobietę usiłującą nabyć dwie setki żółtych. Karl porozmawiał z nią chwilę i poszli razem do pobliskiego magazynu, wyróżniającego się jaskrawożółtymi draperiami w oknach wystawowych.

Wyszli stamtąd zadowoleni oboje: Karl z ośmioma setkami zielonych na Kluczu, kobieta – z pięknym, prawdziwym futrem z norek. Osiemset nie wystarczało, więc Karl musiał dwukrotnie jeszcze przeprowadzić podobne transakcje, śledzony złymi spojrzeniami color-changerów, którym podkupywał klientów, dając korzystniejsze warunki wymiany.

Uzbierawszy półtora tysiąca zielonych, usunął się chyłkiem z oczu wyraźnie już wściekłych kameleonów.

Punktów potrzebował do uregulowania pewnego prywatnego długu. Sprawa była w ogóle paskudna i Karl pluł sobie w brodę żałując, że dał się w nią wciągnąć. Zataił tę historię przed ludźmi, z którymi obecnie współpracował, bo obawiał się, że mogliby zrezygnować z jego usług.

Na samo wspomnienie wątpliwego interesu, który zrobił, zmuszony gwałtowną potrzebą finansową, rumienił się teraz i dostawał gęsiej skórki.

On, Karl Pron, przyzwoity lifter, dwa tygodnie temu zadał się – wstyd przyznać – z wampirem. Zdarzyło mu się to po raz pierwszy i – jak sobie właśnie obiecał – ostatni…

Ten nędzny szóstak zaczepił go przy piwie i skołował zupełnie, obiecując pięćset zielonych za drobną przysługę. Pron znał faceta z widzenia, lecz broń Boże! – pojęcia nie miał, czym się ta kreatura zajmuje! Ze swej wrodzonej przychylności wobec ludzi, Karl przyrzekł swą pomoc, a poza tym… kiedy nie ma się punktów, każdy interes jest dobry. Karl uwierzył, że sprawa jest łatwa, a jego rola – bezpieczna. W umówionym dniu poszedł do szpitala, obejrzał sobie żywego jeszcze umarlaka, pogadał z leżącym w tej samej sali wampirem, a potem wyszedł z ukradzionym przez wampira Kluczem, przelał u pasera dwa tysiące zielonych na swoje konto, zwrócił Klucz.

Wampir miał poleżeć jeszcze z tydzień, by dopilnować sprawy. Potem mieli się spotkać i rozliczyć. Szóstak nie dawał znaku życia przez następne dziesięć dni, punkty się Karłowi rozlazły.

A jeśli facet nie umarł? – gryzł się Karl od tygodnia.

Dziś właśnie wampir zadzwonił. Domagał się spotkania, mówił półsłówkami i był czegoś podenerwowany. Karl wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby ograbiony pacjent ozdrowiał nagle i zorientował się w stanie swego Klucza.

Pierwsze, co policja robi w takich razach, to ustalenie osoby, na której korzyść przelano punkty…

Mam nadzieję, że ten cymbał wybrał odpowiedniego pacjenta! – pocieszał się Karl, idąc w stronę stacji metra, by spotkać się z wampirem.

Dwaj cywilni wywiadowcy stali przed komisarzem w pozie pełnej skruchy. Szef się wściekał i trudno byłoby nie przyznać mu racji.

– Nie nasza wina, komisarzu… – bąknął jeden z tajniaków. – To Wydział Techniki Śledczej wmusił nam ten cholerny aparat do wypróbowania.

– Trzeba było mieć go na oku! – warknął komisarz.

– Oni zapewniali, że zatrzymany nie może się wymknąć. Aresztomat emituje ciągły sygnał kontrolny.

– Niech to szlag trafi! – Komisarz skierował złe spojrzenie na leżący na podłodze wrak aresztomatu. – Żeby nie przewidzieć takiego prostego tricku!

– Próba pozbycia się aresztomatu jest wykroczeniem zagrożonym karą wysokiej grzywny z zamianą na areszt – powiedział drugi tajniak. – Ale w tym przypadku nie mamy nawet dowodu. Musiała zajść pomyłka. Automat nie zidentyfikował tego faceta. Najprawdopodobniej to nie był Karl Pron.

– Jak to? – nastroszy} się komisarz. – Więc kto to był?

– Ktoś z nieważnym Kluczem. Aresztomat nie był zaprogramowany na taką okoliczność, nie zapisał numeru.

– No, proszę! Jeszcze jeden błąd konstruktorów. Napiszcie o tym w raporcie! A ten Pron, jak zrozumiałem, zniknął wam z oczu?

– Niestety. Ale, powtarzam, to nie nasza wina. Posłaliśmy aresztomat do hotelu, a sami udaliśmy się do szpitala. Nie wolno nam było osobiście zatrzymać podejrzanego, nie mając żadnych dowodów. Aresztomat jest wybiegiem prawniczym, pozwalającym mieć faceta w ręku bez ograniczenia jego wolności.