Minął „Basztę" z postanowieniem, że wróci tu zaraz, jeśli powiedzie się jego desperacki plan.
Gdy wchodził do poczekalni Komendantury Policji, siedziało tam kilka osób. Karl zlustrował ich twarze jednym szybkim spojrzeniem. Na szczęście, nie było tu nikogo znajomego. Podszedł do dyżurnego policjanta i zgłosił chęć złożenia zeznania. Po chwili poproszono go do małej kabiny w głębi biura.
– Proszę siadać – uśmiechnął się gruby policjant w niedbale rozpiętym mundurze, siedzący za konsolą.
– Nazywam się Karl Pron. Czwarta klasa – powiedział Karl kładąc na pulpicie swój Klucz.
Inspektor machinalnie wsunął Klucz do identyfikatora i spojrzał na ekran komputerowego terminalu, ukryty przed wzrokiem petenta. Potem przeniósł spojrzenie na twarz Karla.
– Koledzy z Brygady Śledczej szukają pana – powiedział, nie przestając się uprzejmie uśmiechać.
– Domyślam się, o co chodzi. Chyba to ta sama sprawa. – Karl starał się nie tracić dobrej miny, ale wewnętrznie zdenerwował się trochę. – Właśnie dziś dowiedziałem się, że zmarł w szpitalu pewien starszy człowiek nazwiskiem Brisky.
Prawa dłoń inspektora wystukiwała coś na klawiaturze komputerowego terminalu.
– Tak, tak, proszę mówić, słucham pana – powiedział zachęcająco, spoglądając na ekran. – Ben Brisky, zgadza się.
– Znałem go trochę. To znaczy, spotkaliśmy się parę razy na północnym pirsie, za półwyspem. Pan wie, tam jest dobre miejsce do wędkowania, a ja czasem lubię sobie posiedzieć nad wodą. Taka to była znajomość, pan rozumie.
Inspektor pokiwał głową i uśmiechnął się ze zrozumieniem. Być może sam był wędkarzem.
– Więc jakieś dwa tygodnie temu, kiedy byłem na rybach, ktoś mi wspomniał, że Brisky leży w Trzecim Szpitalu. Pomyślałem wtedy, że można by go było odwiedzić. Licho wie, czy ma jakąś rodzinę. Facet był, • wie pan, dość sympatyczny. Ale jakoś nie mogłem wybrać się do tego szpitala. Wreszcie wstąpiłem tam po paru dniach, przy okazji. Brisky był w kiepskim stanie. W dodatku uroił sobie, że ktoś ze szpitalnych współtowarzyszy dybie na jego oszczędności. Prosił, żebym od niego wziął wszystkie zielone. Zgodziłem się, by go uspokoić. No, więc teraz chciałbym oddać te punkty. Tylko nie wiem, komu?
– Hm… – inspektor zastanawiał się przez chwilę, patrząc w ekran. – Można je zdeponować na koncie policji. Dyżurny wskaże panu odpowiedni automat inkasujący. A poza tym proszę podać miejsce zamieszkania. Możemy pana potrzebować jako świadka.
– Świadka? – Karl zręcznie udał zdziwienie.
– Tak. To Wydział Zabójstw szukał pana dziś po południu. Pańskie zgłoszenie częściowo wyjaśnia wątpliwości, ale…
– Co się stało?
– Brisky'ego otruto.
– W szpitalu? Coś podobnego! Do czego to dochodzi! – oburzył się Karl. – Przedawkowali leki!
– Ee, nie… – uśmiechnął się policjant. – Zresztą, śledztwo jest w toku, wkrótce wyjaśnimy sprawę. Więc gdzie pan mieszka?
– Na razie w hotelu „Kosmos". Gdybym zmienił adres, zawiadomię.
– W porządku. Dziękujemy, że się pan zgłosił.
Możecie mnie teraz pocałować w tyłek – pomyślał Karl, wstając. – Zeznałem wszystko, więcej nie wiem. Punkty oddałem i nikt mi niczego nie udowodni. Mogę spać spokojnie.
– Aha, jeszcze jedno – zatrzymał go gruby inspektor. – Kiedy próbowano… hm… znaleźć pana w hotelu, ktoś inny był w pańskim pokoju. Któż to taki?
– W moim pokoju? – Karl udał głęboki namysł, co dało mu chwilę czasu na błyskawiczną analizę sytuacji. Jeśli policja zastała tam kogoś, to przecież wiadomo, kogo. – Parę osób było u mnie dzisiaj. Może ta dziewczyna, co ją zostawiłem w pokoju, wychodząc rano do miasta?
– To było po południu – podpowiedział policjant.
– Aha. To mógł być tylko…
Zamiast mnie zwinęli Sneera. Co za cholerny pech! Chyba nie pomyślał, że to ja napuściłem na niego gliny? – zafrasował się Karl.
– …taki jeden kolega. Był zmęczony i zdrzemnął się u mnie.
– Nazwisko?
– Ba! Czy ja wiem? Nazywają go Sneer.
– No, dobrze. – Policjant znów wystukał coś na klawiaturze terminalu i popatrzył w ekran. – Tak. To wszystko. Dziękuję panu.
– Mogę prosić o mój Klucz?
– A, oczywiście. Proszę. – Policjant podał Karlowi Klucz, wyłączył magnetofon i uśmiechnął się sympatycznie na pożegnanie.
Dopiero na ulicy Karl odetchnął pełną piersią.
Jeśli tamten kretyn nie sypnie, mogę być spokojny – pomyślał. – Gdyby mieli choć cień dowodu, nie wypuściliby mnie tak łatwo.
Pomacał w kieszeni Klucz i ruszył w stronę „Baszty".
Było dobrze po jedenastej, gdy Sneer wstał z ławki i ruszył w stronę śródmieścia. Wieczorny chłód przenikał jego wytworną bluzę i najmodniejszą białą koszulę, nieco już przybrudzoną po całodniowym włóczeniu się w upale ulic zakurzonego miasta.
Bramka kolei podziemnej była nieubłagana, choć Sneer próbował wszystkich tricków znanych i wypraktykowanych jeszcze w czasach studenckich. Widocznie ulepszono od tego czasu mechanizmy kontrolujące tak, aby nikt nie mógł nadużywać miejskiej komunikacji bez stosownej opłaty. Musiał dotrzeć pieszo do tych rejonów, gdzie miał szansę spotkania kogoś znajomego.
– Panie kochany! – przekonywał go bezradny policjant, dyżurujący przy telefonie w Komendanturze, któremu Sneer zgłosił utratę Klucza. – Cóż ja mogę dla pana zrobić? Mam tu już z dziesięć podobnych zgłoszeń. Jutro dostanę wykaz wszystkich Kluczy, odzyskanych lub znalezionych tej nocy. Niech pan zadzwoni rano.
Do jutra jakoś wytrzymam, ale co będzie, jeśli nie zechcą oddać? – rozważał Sneer, mijając otwarte przez całą dobę sklepy z automatami żywnościowymi i automatyczne jadłodajnie. – Czort wie, co zeznał ten młody idiota?
Pocieszał się, że wpadka downera mogła być spowodowana tylko przyłapaniem go na posługiwaniu się cudzym Kluczem. Taka sytuacja byłaby najkorzystniejsza. Etyka zawodowa nakazywała – przynajmniej w przypadku liftingu – by niefortunny fachowiec chronił klienta, biorąc całą winę na siebie. Powinien przyznać się, że znalazł cudzy Klucz i próbował z własnej inicjatywy uruchomić go dla własnych celów. Trudno wówczas udowodnić cokolwiek klientowi, szczególnie gdy dopełnił obowiązku zgłoszenia zguby. Ale jeśli downer został zatrzymany zamiast Sneera, podobnie jak ten – zamiast Prona?
Co za cholerny splot przypadków! – myślał Sneer ze złością, dotykając dłonią metalowej bransolety, która wciąż obejmowała jego przegub. – Jednak chcieli czegoś ode mnie. Stacje Testowe dostały polecenie zatrzymania mnie, gdy zgłoszę się do kontroli. Co gorsza, wcale nie chodzi im o ten diabelski aresztomat. On chyba nawet nie zarejestrował mojego numeru. Widocznie zablokowany Klucz nie pozwala na odczytanie danych przez zwykły automat. Dopiero identyfikator w Stacji Testowej może dobrać się do danych z takiego Klucza. No, i dobrał się, porównał z rejestrem zastrzeżeń i wyszło, że trzeba zawiadomić policję. Chłopak wpadł przeze mnie, nie na odwrót. Trudno, jego zawodowe ryzyko. Za to bierze swoje cztery setki. Najgorsze, że wciąż nie wiadomo, czego chcą ode mnie. Jakkolwiek by było, doliczą w ostatecznym rozrachunku także próbę posłużenia się downerem, a licho wie, czy nie skojarzą tego z moim zajęciem. Musieliby być durniami, gdyby nie wiedzieli, komu przede wszystkim potrzebni są downerzy. A jeśli nie pozbędę się tej cholernej obręczy, to dostanie mi się także za tamtego policyjnego diabła.
Sneer zdawał sobie sprawę z tego, co oznacza utrata Klucza. Nie będąc jednakże dotychczas nigdy w podobnych tarapatach, nie przypuszczał, jak przykre może to być w bliższym zetknięciu.
Co za perfidny system przymusu! – zżymał się, klucząc bocznymi ulicami w kierunku centrum miasta. – Jak łatwo przywołać do porządku każdego, kto choć o cal wyłamie się z przypisanych mu ramek. Dopóki jesteś w porządku, respektujesz wszystkie, głupie i mądre, zarządzenia administracyjne, nie buntujesz się, pracujesz, kiedy ci każą, a kiedy cię zwolnią, nie protestujesz, dopóki jesteś potulnym barankiem w tej owczarni, dostajesz co najmniej minimum tego, co niezbędne do egzystencji. Ale spróbuj tylko wystawić rogi! Bez Klucza zdechniesz, samotny pośród milionów ludzi, goniących za własnym interesem.
Świat Argolandu objawiał mu teraz swoje drugie oblicze, a raczej swój „spód", o którym wiedział, lecz którego nie oglądał nigdy z takiego punktu widzenia, będąc zawsze „na wierzchu" tego społeczeństwa.
Odczuwając coraz dotkliwszy głód i zmęczenie, zatęsknił do dawnych, znanych z historii, dobrych czasów, kiedy można było wyciągnąć komuś z kieszeni portfel wypchany banknotami albo urżnąć dyndający u pasa mieszek pełen dukatów. Albo chociaż ściągnąć kilka jabłek ze straganu!
Dziś wszystkiego strzeże nieomylna, czujna elektronika i automatyka.
Możesz ukraść bliźniemu jego Klucz, ale niewiele ci z tego przyjdzie. Gdy spróbujesz go użyć, każdy automat okrzyknie cię złodziejem.
Poza śródmieściem ulice były o tej porze dość puste. Sneer słabo znał dzielnicę, kluczył więc nieco na oślep pomiędzy podobnymi do siebie blokami mieszkalnymi, kierując się – jak na latarnię morską – na jasno oświetlony szczyt „Baszty Argolandu", ukazujący się w prześwitach ulic wiodących w stronę centrum.
Tam, na sto dwudziestym piątym piętrze, siedzą sobie różne nicponie i żrą soczyste befsztyki… – westchnął, wspominając świetną kuchnię restauracji na szczycie wieżowca.
Na skrzyżowaniu ulic, przed wejściem do pustego o tej porze małego baru, prawie wpadł na jakąś wychudzoną, rozczochraną dziewczynę. Usunęła się szybko pod mur budynku, kryjąc się w cieniu pomiędzy dwoma oświetlonymi oknami bistro. Sneer wszedł do środka.
Za grubymi szybkami gablot bufetu widać było apetyczne, zimne i gorące przekąski. Automaty z napojami zapraszały barwnymi, sugestywnymi reklamami. Przełknął ślinę i odruchowo sięgnął do kieszeni, ale dobrze wiedział, że nie ma sposobu na automaty gastronomiczne. Chyba że…