Выбрать главу

Właśnie ta ich zbawienna rola – nie przewidywana przy projektowaniu modelu społecznego, lecz stanowiąca jego wtórny wytwór – sprawiała, że władze przymykały oko na działalność podziemia zawodowego. Po prostu uzupełniali braki i tuszowali błędy modelu, który miał być w założeniach bezbłędny. Oczyszczenie Argolandu z fachowców w rodzaju Sneera obnażyłoby wszystkie te błędy, a tego na pewno nikt nie pragnął.

Każdy obywatel Argolandu intuicyjnie odróżniał fachowców od pospolitych przestępców. Wampir, wyciskacz, hiena czy zdzierca zyskiwali jednoznaczne potępienie. Natomiast takiego na przykład kameleona akceptował bez moralnego sprzeciwu każdy, najbardziej nawet praworządny obywatel, zwłaszcza wówczas, gdy był zmuszony zdobyć trochę żółtych punktów w zamian za swoje uczciwie uzyskane zielone. Podobnie akceptowano liftera, choć nikt z klientów raczej nie przyznawał się do korzystania z jego usług.

Do podobnych konkluzji Sneer dochodził już wielokrotnie, lecz dopiero teraz wszystko to zaczynało mu się układać w spójną całość.

Stojąc w wejściu do sali restauracyjnej, dokąd zszedł z galerii widokowej, patrzył z pewną wyższością na całą tę menażerię, wśród której odnajdywał twarze kolegów z branży, stałych bywalców, w towarzystwie zawsze kręcących się tutaj młodych dziewczyn nieokreślonej klasy i dość jednoznacznej profesji.

Jak mogłem przez tyle lat zadowalać się tak nędzną egzystencją! – mówił do siebie z pozycji człowieka, który osiągnął wyższy stopień świadomości niż ta cała zgraja, sprzedająca swoje umysły podobnie, jak kręcące się tu dziewczyny sprzedają swe wdzięki.

Propozycja otrzymana od Rady Aglomeracji nobilitowała go w jego własnych oczach. Uwierzył jeszcze bardziej w swoje możliwości, w wartość swego umysłu i poczuł coś w rodzaju szacunku dla samego siebie. Wprawdzie w swych rozważaniach nie ustalił ostatecznie, czy rolę Rady należy ocenić pozytywnie czy negatywnie, lecz o tym można było przekonać się dopiero po dopuszczeniu go do konfidencji przez tę najwyższą władzę aglomeracji.

Wśród zmieszanych odgłosów rozmów wybijał się czyjś znajomy głos, pokrzykujący w końcu sali. Sneer spojrzał w tamtą stronę.

– Cholera! – zaklął pod nosem. – Znowu ten Pron.

Mały lifciarz kroczył przez środek sali, rozprawiając z dwoma mężczyznami, którzy szli po jego obu stronach. Był lekko podpity, lecz dobrze trzymał się na nogach.

Ma zdrowie ten facet – pomyślał Sneer. – Od samego rana urzęduje po knajpach. Skąd u niego tyle żółtych? Musiał zrobić jakiś nieczysty interes.

Próbował zniknąć z pola widzenia Prona, lecz bystre, wyłupiaste oczka wyśledziły go od razu.

Pożegnał kolegów i przypiął się do Sneera, który – by się nie dać naciągnąć na dłuższe nocne eskapady – oświadczył, że właśnie wraca do hotelu.

– To znakomicie! – ucieszył się Pron. – Pójdziemy razem, jeśli nie masz nic przeciw temu.

Sneer nie zdołał wymyślić na poczekaniu żadnej obiekcji, zjechali więc na dół i ruszyli ulicą w stronę hotelu.

– Nie widziałeś tej dziewczyny? – zagadnął Sneer.

– Nie, ale pewnie pokaże się znowu w „Kosmosie". To jedna z tamtejszych.

Sneer milczał przez następne kilka minut. Skręcili właśnie w jedną z wąskich, bocznych uliczek, skracając sobie drogę do hotelu. Ulice były wyludnione, czasem tylko spotykało się jakiegoś spóźnionego przechodnia. Aż trudno uwierzyć, że w śródmieściu tak ludnej aglomeracji prawie nikt nie chodzi po ulicach po pnółnocy.

Z tyłu zadudniły czyjeś, ciężkie kroki. Sneer obejrzał się. Doganiało ich dwóch wysokich, barczystych mężczyzn. Poza tym ulica była pusta.

Kroki zbliżały się. Sneer dostrzegł długie cienie po dwóch stronach chodnika, jakby nadchodzący chcieli wyprzedzić ich z dwóch stron. Niejasne poczucie zagrożenia przyszło o moment za późno. Poczuł, że ciężka łapa obejmuje go od tyłu, grube przedramię unieruchomiło jego brodę.

– Spokój – powiedział napastnik. – Nie o ciebie chodzi, ale jak się ruszysz, skręcę kark!

Sneer znieruchomiał. Kątem oka widział, jak drugi drab, unieruchomiwszy jedną ręką szamocącego się Prona, drugą zakrywa mu usta, wlokąc go równocześnie w stronę pobliskiej bramy starej kamienicy. Sneer wiedział, że nie poradzi sobie z napastnikiem, trzymającym go w żelaznym uścisku silnego ramienia. Nie był wprawiony w walce wręcz, preferował raczej intelektualne niż bokserskie pojedynki, lecz – właśnie dlatego – starał się zawsze utrzymać swe nogi w stanie zapewniającym możliwość błyskawicznej ucieczki.

Gdyby się wyrwać – pomyślał, obserwując układ palców trzymającej go ręki.

Prawą dłoń miał wolną. Przeciwnik ufał sile swego przedramienia i precyzji chwytu, którym unieruchomił lewą rękę Sneera.

Drugiemu napastnikowi udało się bez większego trudu zawlec wierzgającego Prona w czeluść ciemnej bramy. Sneer czuł, że musi coś zrobić nie tyle ze specjalnej sympatii dla Prona, co z poczucia sprawiedliwości. Zawsze uważał, że użycie brutalnej siły wobec człowieka, którego jedyną bronią jest głowa na karku, stanowi świństwo, które powinno być karane co najmniej śmiercią, w miarę możności poprzedzoną torturami. Ilekroć ktokolwiek, wykorzystując fizyczną przewagę, pozwolił sobie użyć wobec niego siły, Sneer – nie dysponując innymi środkami – w wyobraźni dokonywał na winnym wymyślnej egzekucji. To pozwalało mu łatwiej przełknąć gorycz bezsilności wobec przemocy i przejść do porządku dziennego nad upokorzeniem. Wielokrotnie obiecywał sobie, że zamiast elektronicznych pigułek, wymyśli kiedyś cudowną, bezszmerową i niezawodną broń, która posłuży mu do ukarania wszystkich, którzy kiedykolwiek ośmielili się go tknąć. Niekiedy jednakże nie wytrzymywał napięcia i reagował irracjonalnie, bez samokontroli, szczególnie w przypadkach rażącego draństwa.

Poczuł, że chwyt napastnika osłabł jakby, napięty dotąd mięsień gniotący szyję nieco zmiękł.

Jeśli zdołam dobiec do Trzeciej Alei… – pomyślał. – Tam często stoi wóz policyjny.

Gwałtownym wyrzutem prawej ręki chwycił mały palec trzymającego go draba i szarpnął ku górze. Skutek był zdumiewający. Napastnik ryknął rozdzierająco, odskoczył do tyłu i potykając się usiadł na chodniku. Sneer odbiegł trzy kroki, obejrzał się i stanął jak wryty.

Na chodniku siedział zwalisty drab, trzymając lewą dłonią przegub prawej i wpatrujący się w jej rozczapierzone palce. Trwało to zaledwie kilka sekund. Mężczyzna na chodniku wzniósł oczy ku niebu i padł na wznak, jakby stracił przytomność. Sneer zbliżył się ostrożnie. Prawa dłoń leżącego spoczywała na betonie chodnika, wokół niej tworzyła się w oczach ciemna plama krwi. Sneer pochylił się i dostrzegł, że w dłoni tej brakuje małego palca.

Teraz dopiero poczuł, że w zaciśniętej pięści trzyma coś miękkiego. Powoli rozwarł dłoń, a potem ze wstrętem odrzucił jej zawartość. Był to mały palec napastnika.

Nie rozumiejąc, co się stało, lecz pełen poczucia własnej siły, Sneer pobiegł w kierunku bramy, w której zniknął drugi napastnik. Zderzył się z nim w ciemnym przejściu. Widać, wywabiony krzykiem, porzucił ofiarę i biegł sprawdzić, co się stało. Sneer w ostatniej chwili uskoczył w bok, próbując wymierzyć na oślep cios w głowę biegnącego.

Czuł, że dłoń ledwo trąciła szczękę, lecz mimo to biegnący zachwiał się i uklęknął. Sneer ponowił cios. Usłyszał trzask jakby gruchotanych kości, przeciwnik runął na ziemię i legł bez ruchu.

Pobiegł w głąb bramy prowadzącej na małe podwórko między domami. Pod ścianą, zwinięty w kłębek, jęczał Pron. Musiał otrzymać cios w żołądek. Sneer pochylił się nad nim.

– Wstawaj, szybko! – powiedział, podnosząc go i tłukąc otwartą dłonią po policzkach.

Pron otworzył oczy, lecz dopiero po dłuższej chwili mógł stanąć na nogach. Sneer przerzucił przez ramię jego rękę i powlókł go do bramy wychodzącej na drugą ulicę.

– Co… z nimi? – wyjęczał Pron, trzymając się wolną ręką za brzuch. – Ale mi przyłożył. Chyba złamał mi żebro.

– Dostał za swoje. Chyba rozwaliłem mu czerep.

– A ten drugi?

– Urwałem mu palec.

Pron spojrzał na twarz Sneera. Jego oczy były jeszcze bardziej wyłupiaste, niż zwykle.

– Żartujesz?

– Właśnie, że nie – powiedział Sneer w zamyśleniu. – Sam nie wiem, jak to zrobiłem. Szczegóły poda jutrzejsza prasa! – dodał i roześmiał się niespodziewanie dla samego siebie.

Nie mogło być żadnych wątpliwości. Prawa dłoń Sneera przejawiała niewiarygodne cechy. Łatwość, z jaką spłaszczył w dwóch palcach metalową rurkę przy swym tapczanie, upewniła go o tym. Później przeprowadził jeszcze kilka eksperymentów na drobnych przedmiotach, lecz nie chcąc dewastować wyposażenia kabiny, poprzestał na tym.

Siła jego dłoni wiązała się z bransoletą. Gdy przełożył ją na lewy przegub, jego lewa dłoń nabrała podobnych właściwości, a prawa utraciła je całkowicie.

Zauważył, że efekt nie ograniczał się do dłoni, lecz obejmował wszystkie mięśnie ramienia i przedramienia. Co więcej, nie ujawniało się to, gdy operował ręką normalnie, z umiarkowaną siłą, dopiero znaczne napięcie mięśni i zamiar dużego wysiłku wyzwalały niezwykłą siłę.

Czym więc była bransoletka? Na oko zwykły kawałek metalu. Sneer próbował wyobrazić sobie mechanizm jej działania, lecz nie potrafił, i to napełniało go dziwnym lękiem. Nigdy nie słyszał o czymś podobnym.

Kim więc była dziewczyna, która podarowała mu ten dziwny upominek? Dlaczego wyposażyła go w instrument, dający niewiarygodną siłę jego ręce? Czyżby chciała dać mu próbkę możliwości tych, w których imieniu działa? Bo to, że Alicja musi reprezentować jakąś ukrytą organizację czy grupę, nie ulegało wątpliwości. Ale skąd owa grupa mogłaby wziąć przedmiot, który nie jest znany ludzkiej technice?

To właśnie było przerażające. Sneer czuł się wciągnięty w tryby jakiejś machiny, wzięty pomiędzy dwa potężne walce, które lada chwila mogłyby go zmiażdżyć.