Выбрать главу

To całkiem dobry pomysł z tą sakiewką bez dna – zaczynał z uznaniem myśleć o swych zleceniodawcach. – Byle tylko nie wpędzić się w jakieś kłopoty…

Przed drzwiami baru dostrzegł zielony mundur. Odruchowo zwrócił twarz w drugą stronę i skręcił w kierunku foteli ustawionych w hallu. Usiadł tyłem do policjanta i przez chwilę obserwował go w lustrzanej wykładzinie ściany. Czuł, że tętno wali mu w skroniach, słyszał je w obu uszach, dłonie mu się spociły.

Nerwy, do diabła! – stwierdził zły na siebie.

Policjant patrzył w głąb baru, gdzie przed automatami kręciły się dziewczyny – te same, które zawsze tu łażą w poszukiwaniu hojnych gości. Policjant stał tu zapewne po to, by wprawnym okiem odcedzić znane sobie stałe bywalczynie hotelowego baru od tych, które przyszły przypadkiem w poszukiwaniu kogoś, kto zapłaci za śniadanie.

Karl dostrzegł, jak zniknął na chwilę we wnętrzu lokalu i wyprowadził dwie, młodziutkie, pewnie małolatki. Wyszły potulnie, policjant rozejrzał się jeszcze wokoło, a potem powoli ruszył ku wyjściu.

Pewnie dostaje punkty od tutejszych panienek za tępienie nieuczciwej konkurencji – pomyślał Karl, wchodząc do baru. – Każdy orze, jak może.

Był zły na siebie, że pozwolił się wytrącić z równowagi widokiem jednego spokojnego gliny, w dodatku dorabiającego na boku w godzinach służby.

Czego się boisz, stary durniu! – strofował sam siebie. – Jeszcze nie ma powodów. Masz w kieszeni własny, legalny, najuczciwszy Klucz. W dodatku, z minimalną sumą punktów, co w tym społeczeństwie jest najlepszym dowodem twojej uczciwości!

Wstał z fotela i leniwie wkroczył do wnętrza baru. Dziewczyny, ubrane kolorowo jak manekiny z magazynu najlepszej konfekcji sprzedawanej tylko za żółte punkty, obsiadły wysokie stołki wokół ścian. Kilka z nich odwróciło twarze omiatając Karla bystrymi, taksującymi spojrzeniami, lecz widocznie nie wydał im się wystarczająco nadziany żółtymi.

Trzeba będzie ubrać się jakoś… drożej – pomyślał mimochodem – jeśli mam tu dłużej mieszkać…

Rozumiał, o co chodziło facetom, którzy mieli mu dać do wypróbowania swój fałszywy Klucz… Tutaj, w przyzwoitym, dość drogim hotelu, ludzie wydający znaczne sumy żółtych punktów nie budzili podejrzeń. Trudno byłoby sprawdzać nieograniczone możliwości Klucza w podrzędnych hotelach i tanich knajpach, gdzie większość automatów działała na zielone.

Karl rozejrzał się po barze. Oprócz pstrych i hałaśliwych jak papugi dziewczyn, siedziało tu, jak zwykle o tej porze, sporo facetów, których zawody można było z góry i bez ryzyka pomyłki zaliczyć do nielegalnych. Zauważył dwóch lifterów, których znał ledwie z widzenia, ale to nie wystarczało, by z nimi rozmawiać o sprawie Filipa. W kącie dostrzegł znajomego, starego keymakera, ale pomyślał, że z ludźmi tego zawodu nie należało się teraz zadawać. Skierował się więc do przeciwległego kąta, wsunął Klucz do automatu, wziął z podajnika tackę z kanapkami, spojrzał na żółte cyferki, które ukazały się w okienku, i zaklął pod nosem. Cztery kanapki kosztowały prawie jeden żółty. Przyjrzał się im. Dwie były z czarnym kawiorem.

Muszę się przyzwyczaić – pomyślał. – Trzeba będzie bez drgnienia powiek przyjmować takie wydatki. A najlepiej w ogóle nie patrzeć na cenę…

Usłyszał, czy może poczuł, kogoś za swoimi plecami. Ostrożnie skręcił głowę, by kątem oka zbadać sytuację. To była tylko jedna z dziewczyn.

– Lubisz kawior? – zagadnęła.

Przyjrzał się jej i uśmiechnął się półgębkiem.

– Chcesz? – podsunął jej tackę. – Mnie się już przejadł. Usiadła obok niego i przez chwilę żuła w milczeniu.

– Słony – powiedziała.

Gdy wrócił po chwili z dwiema puszkami ninedownu, pochłaniała drugą kanapkę.

– Zostawisz coś dla mnie? – spytał cierpko.

– Uhm. Jedz! – wskazała na tackę. – Szukasz kogoś? Może ja ją zastąpię.

– Nie sądzę. Potrzebny mi dobry lifter.

– Nie znam – bąknęła ostrożnie i otworzyła puszkę z napojem.

– Przypuśćmy… Widzę tu ze dwóch, ale oni mnie nie znają…

– Co chcesz sobie załatwić? Piątkę? – spytała ironicznie, mrużąc oczy.

– Jesteś mi winna za dwie kanapki – powiedział chłodno.

– Przepraszam! To był głupi żart.

– Owszem. Czyżbym wyglądał na szóstaka?

– No… więc co chcesz załatwić?

– Dwójkę, ale nie dla siebie.

– Znasz Sneera?

– Znam – ożywił się Karl. – On by mi pasował!

– Był tu przed półgodziną, z jedną taką…

– Dokąd poszedł?

– Nie wiem. Płacił za nią, a potem wyszedł sam. Chyba tutaj mieszka. Pewnie poszedł się przejść do centrum. On zwykle o tej porze spaceruje po okolicy.

– Dziękuję. Poszukam go. Chcesz jeszcze coś?

– Napiłabym się czegoś. Co mu powiedzieć, gdyby tu przyszedł?

– Nic. Sam go znajdę.

Karl zeskoczył ze stołka i przyniósł dziewczynie kieliszek koniaku. Kosztowało go to pół żółtego, ale informacja była tego warta.

Żeby go tylko znaleźć… i żeby się zgodził – pomyślał, idąc ulicą i wypatrując wśród przechodniów.

Spojrzał na Klucz. Była jedenasta pięć. Przypomniał sobie o wyznaczonym spotkaniu i przyspieszył kroku, nie przestając rozglądać się za Sneerem. Chodziło mu już teraz nawet nie o te pozostałe trzydzieści pięć żółtych od Filipa. W najbliższym czasie nie będzie ich potrzebował, a potem… Potem już będzie miał tyle, ile zapragnie… Jeśli wszystko dobrze pójdzie. Chodziło mu wyłącznie o zwykłą uczciwość zawodową. A ponadto czuł trochę sympatii dla tego młodego, nieco zahukanego chłopaka.

*

Jak zwykle przed południem w barze był tłok i hałas, ale prawie nikt nie przesiadywał tu dłużej niż potrzeba na wypicie kawy albo szklanki Piwa. Sneer zaczekał kilka minut, aż zwolni się jego stałe miejsce w kącie, wreszcie usiadł na wysokim stołku i zanurzył wąsy w pianie. Przełykając ten pierwszy dzisiaj łyk dobrego pilznera, uspokajał się powoli. Przyspieszone tętno wracało do normy. Odrobina alkoholu przywracała klarowność jego myślom. Tutaj właśnie, pośród szmeru wielu nakładających się rozmów, brzęku szklanek i gulgotu dozowników nalewających napoje, czuł się znakomicie. Tu był bezpieczny, dobrze ukryty pośród dziesiątków zmieniających się co chwila twarzy, w samym środku miasta Jak mały, mądry wąż w tropikalnej dżungli, wykorzystujący zdolność mimikry, prześlizgiwał się, nie dostrzegany ani przez wrogów, ani przez tych, dzięki którym mógł egzystować.

Zawsze wypijał tu swoje przedpołudniowe piwo, spokojny o to, że otrzymałby drugie i trzecie, a nawet czwarte, gdyby zechciał. Wypijał zresztą zwykle nie więcej niż dwa. Zbyt szanował swój jasny, bystry umysł (któremu zawdzięczał między innymi także to piwo), by mącić go sobie nadmierną dawką alkoholu. Jednak świadomość owej potencjalnej możliwości urżnięcia się w razie chęci, dawała mu szczególną satysfakcję. Świadomość ta była jednym z głównych elementów decydujących o poczuciu bezpieczeństwa w tym barze, w tym mieście i w ogóle na tej planecie.

Z doskonale odmierzoną powolnością odwracał czasem głowę na dźwięk brzęczyka oznajmiającego któremuś z klientów, że jego miesięczny limit – piwa czy czegoś tam innego – wyczerpał się na poprzedniej porcji. Czasem, gdy był w szczególnie dobrym nastroju, a gość podobał mu się na oko, Sneer zsuwał się powoli z wysokiego stołka w kącie (stałe miejsce w kącie też należało do elementów poczucia bezpieczeństwa: lubił mieć zabezpieczone tyły i jedną flankę); a więc złaził z tego stołka i odsuwał lekko na bok niedoszłego konsumenta, który zazwyczaj z głupawą miną gapił się w automat. Potem wkładał swój Klucz do otworu i dysponował dwa duże piwa. Otrzymywał je niezawodnie – w poniedziałek czy w sobotę, bez różnicy – i nonszalancko podsuwał jedno pod nos zaskoczonego gościa albo, trącając jednym kuflem o drugi, wznosił jakiś toast, ni w pięć, ni w dziewięć.

Dziś nie trzymały się go takie numery. Przy czwartym kuflu stwierdził, że nawet piwo mu nie smakuje. Czuł już w głowie lekki alkoholowy szmerek, a głosy wokół niego zaczynały zlewać się w jednorodny szum.

Odstawił nie dopitą szklankę i patrzył bezmyślnie poprzez witrynę na przelewający się potok przechodniów mijających bar. Był rozdrażniony, rozkojarzony i wściekły w najgorszy z możliwych sposobów, wściekły beznadziejnie, bo na siebie samego… O wiele łatwiej jest znieść największą nawet przykrość, gdy winą obciążyć można kogokolwiek oprócz siebie…

Jak ostatni kretyn! Jak skrajny szóstak! – myślał o sobie z obrzydzeniem. – Jak można było na to pozwolić, dać się podebrać w tak prymitywny sposób, złapać się na taki trick! Odkąd uprawiał swój zawód, a raczej proceder, wiedział dobrze, że od czasu do czasu ktoś tam, gdzieś tam wpada z tego czy innego powodu. Ale, jak dotychczas, były to przypadki sporadyczne. Wśród kolegów z branży krążyły o tym różne legendy i anegdoty. Taka wpadka to zawsze było coś, o czym opowiadało się długo potem. A tutaj – masz! Głupia, kretyńska sprawa…

Sneer jeszcze raz przebiegł pamięcią cały dzisiejszy ranek (jeśli tak można nazwać czas między dziesiątą, kiedy to wygrzebał się z łóżka, a dwunastą).

Dzień zaczął się normalnie. Obudził się w kabinie noclegowej średniej kategorii (przy jego zajęciu, posiadanie stałego mieszkania było niewskazane, a korzystanie z najlepszych hoteli mogło budzić podejrzenia); potem ruszył bez celu w kierunku śródmieścia, oglądając wystawy sklepów i nogi mijanych dziewczyn. Wstąpił do fryzjerni, ogolił się w automacie i wziął elektromasaż, by nadać swej czterdziestoletniej fizjonomii wygląd trzydziestolatka.

Nie miał dziś właściwie nic do roboty. Ostatni klient bardzo przyzwoicie wywiązał się ze swych płatności. Oznaczało to możliwość co najmniej miesięcznego nieróbstwa, ale Sneer nie lubił zbyt długo pauzować. Nie z chciwości bynajmniej, lecz z zamiłowania. Ten rodzaj zajęcia dawał mu – oprócz środków do wygodnego i w miarę dostatniego życia – pewien szczególny typ przeżyć emocjonalnych, autentyczny dreszczyk emocji, o który niełatwo w tym uporządkowanym i nieomal doskonale zorganizowanym świecie.