Выбрать главу

A więc, krótko mówiąc, wyszedł się przejść przed południem, wypić to swoje codzienne piwo na rogu Północnej i Ronda Saturna; potem miał jeszcze spotkać się z jednym, który był winien jakieś tam kilkadziesiąt punktów. Słowem, nic poważnego, żadnych niebezpiecznych operacji. Szedł rozluźniony, spokojny, czysty jak łza, i nagle, niespodziewanie, ten facet…

To była niewątpliwie wina Sneera. Po prostu, zbyt był rozluźniony, zbyt beztroski, zbyt przyjaźnie nastawiony do świata i ludzi – i na chwilę zapomniał, że wśród tych ludzi przyjaciół zawsze może się gdzieś tam wpasować jakaś menda, taki z cicha pęk kapuś, tajniaczek, inspektorek, tfu!

I w ogóle, nie wiadomo po co zatrzymał się przed witryną, w której wystawiono najnowsze modele mikrosystemów informatycznych…

Co jego, czwartaka, mogą obchodzić mikro… jakieś tam? Na tę jedną fatalną chwilę zamyślił się, zagapił, nie pilnował własnej podświadomości, pozwolił jej wypłynąć na wierzch, wybulgotać poprzez tę spokojną, gęstawą powłoczkę, którą się otoczył i z którą tak mu było dobrze!

W jaki sposób ten gnojek wyczuł ów moment roztargnienia? Czyżby tak doskonale wystudiowana, średnio tępawa mina, okazała się zbyt mądra? Mógł to być czysty przypadek, ale Sneer wiedział, że takie przypadki nie zdarzają się prawie nigdy. Ostatecznie, nie zaczepia się pierwszego z brzegu przechodnia, by z głupia frant zadać takie niby to niewinne pytanko…

To była niewątpliwie prowokacja, tylko dlaczego wymierzona właśnie w niego? Czyżby popełnił jakiś błąd? Może to skutek donosu któregoś z klientów? Nie! Sneer był zawsze bardzo ostrożny, klientów traktował poprawnie i nigdy nie brał się do wątpliwych spraw. Nigdy nie groził, nie szantażował, nie wymuszał… Co najwyżej, wycofywał się z interesów, czasem dopuszczał zwłokę w inkasowaniu honorarium albo nawet machał ręką na jakieś tam drobne wierzytelności.

Trudno przypuścić, by ktoś z klientów sypnął go z osobistych pobudek. Wszystkich miał w garści, a poza tym każdy z nich zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później może być zmuszony do ponownego skorzystania z raz nawiązanych kontaktów z fachowcem dużej klasy. Taka znajomość była bardzo cenna dla tych, co dzięki specom w rodzaju Sneera wspinali się wyżej czubka własnej głowy.

A jednak musiał być jakiś donos, anonim czy coś w tym rodzaju. Może ktoś z branży, konkurencja? To także mało prawdopodobne. Konkurencji praktycznie nie ma: klienteli pod dostatkiem, można przebierać. Sneer zaliczał siebie raczej do elity w zawodzie: brał tylko wysokie sprawy, stać go było na to. Niewielki przerób, wysokie honoraria, nigdy żadnej taniej masówki, partaniny dla ubogich. Nie podejmował się łatwizny, żadne tam „pięć na cztery", czy nawet „cztery na trzy". Operował zazwyczaj między trójką a jedynką. Jedna, dwie sprawy w miesiącu – i dosyć. Nie należało ryzykować zbyt często, wystawiać gęby na pokaz, popadać w rutynę. Sneer wolał opracowywać każdą sprawę indywidualnie, pomału, z rozwagą i inwencją. Był dumny z tego, że rzadko powtarza te same chwyty. Czuł się artystą, nie jakimś tam rzemieślnikiem.

Dzisiejszy przypadek rozstroił go zupełnie. Nie poszedł na spotkanie z dłużnikiem, nie dopił ostatniej szklanki piwa.

Cholera wie, co z tego wyniknie – myślał, wciąż rozpamiętując wydarzenie sprzed godziny. – Co on może z tym zrobić? Nie powiedział ani słowa, tylko obejrzał Klucz, coś zapisał, podziękował grzecznie – i poszedł… Może trzeba było pójść za nim, zaproponować coś…

Sneera stać było na kupienie całego pęczka takich małych szczyli – agenciaków, ale każda próba dania takiemu w Klucz byłaby równoznaczna z przyznaniem się do czegoś… A wówczas to już zupełnie nie wiadomo, co taki zrobi. Może lepszy oficjalny tok sprawy, niż szantaż…

Za dobrze mi było, za dobrze szło… – dumał, wychodząc z baru. – Coś podobnego zawsze spotyka człowieka w zupełnie nieoczekiwanym momencie i ze strony, z której najmniej się tego spodziewa.

Rozglądał się odruchowo, jakby z obawy, że już po niego idą, choć doskonale wiedział, że to niemożliwe.

Teraz na pewno wezwą mnie na weryfikację – rozmyślał, idąc skrajem ulicy i nie patrząc już nawet na nogi mijanych dziewczyn. – Żegnaj, słodkie życie! Wlepią trójkę, jak nic… Gdzie tam trójkę! – zreflektował się po chwili. – Dobrze będzie, jeśli nie wyniuchają całej prawdy…

Zbyt dokładnie znał metody badań, by spodziewać się, że zdoła ukryć swą tajemnicę. Co innego normalna sprawa, co innego taka podejrzana weryfikacja.

Ciekawe, co mi każą robić? – zastanawiał się rozpatrując już najgorszą z możliwych sytuacji. Wyobraził to sobie dość wyraźnie. Skrzywił się na samą myśl o codziennym wstawaniu o siódmej, o bieganiu na kilka godzin do jednego z tych paskudnych gmachów… albo gorzej jeszcze…

Tyrałbym jak osioł, nie zarabiając nawet połowy tego, co mam teraz. Nie, mowy nie ma, do diabła! Nie można do tego dopuścić!

Najbardziej ze wszystkiego drażniło go jednak to, że wpadł tak głupio – on, zerowiec, a nadto we własnym przekonaniu i zdaniem towarzyszy w sztuce, jeden z najlepszych lifterów w całej aglomeracji… Dać się nakryć, i to zupełnie na luzie, nie podczas pełnienia czynności zawodowych – to pachniało hańbą, rzucało cień na cały lifterski klan…

Przemierzał ulice, nie widząc i nie słysząc niczego wokoło. Szukał w pamięci tej jednej, fatalnej chwili, w której popełnił błąd; bo teraz nie wątpił już, że musiał ten błąd popełnić. Ten gliniarz po prostu tam czekał, na niego właśnie. Najwyraźniej zasadził się na normalnej, codziennej trasie Sneera, jak dawni myśliwi przy ścieżce, którą zwierzyna zwykła zdążać do wodopoju.

Sneer musiał przyznać, że chwyt był skuteczny, choć kretyńsko prosty. Czyżby policja postanowiła dobrać się wreszcie lifterom do skóry i Sneer padł ofiarą nowych metod?

Dlaczego właśnie ja? – pytał sam siebie zupełnie bez sensu, i żeby się pocieszyć odpowiadał sobie: – Dlatego, bo jestem kimś, kto się liczy, nie jakimś tam drobnym windziarzem. Gdyby zaczęli od tych z dołu, być może odnieśliby sukces ilościowy, ale nałowiliby płotek, a grubsze ryby zostałyby ostrzeżone. Chwytając takiego jak ja, liczą na zastraszenie pozostałych…

Ktoś trącił go w ramię. Obejrzał się, może trochę zbyt nerwowo, lecz nie zwalniając kroku.

– Mam coś dla ciebie – powiedział półgłosem tłusty, łysawy człowieczek, sunąc o krok za Sneerem.

Znał go. Tak, to ten, no, jak mu tam, Prom? Nie, Pron! Drobny lifciarz z dolnych klas, wyciągający jakichś tam szóstaków i piątaków. Zupełna miernota. Sneer w zasadzie nie zadawał się z takimi. Ale ten czasem dostarczał dobrych klientów.

– Mam robotę trzy na dwa. Sam bym zrobił, ale to dla mnie trochę za wysoko, a dla ciebie pestka. Obiecujący facet.

– Ile? – spytał Sneer machinalnie, lecz natychmiast przypomniał sobie, że go to nic a nic nie obchodzi, przynajmniej teraz.

– Dwie setki!

– W żółtych?

– W żółciusieńkich.

– Nieźle. Ale nie wezmę.

Dwie setki to rzeczywiście było sporo, a nawet bardzo dużo – szczególnie, że wszystko w żółtych. Sneer wyobraził sobie ten nie kończący się szereg kufli z bursztynową zawartością, który można by za to dostać.

– Jak to? – Pron aż się zatrzymał, a potem dodreptał do sunącego nieustannie naprzód Sneera i uczepił się jego łokcia. – Co ty?… Urlop wziąłeś?

– A dajże mi spokój, do cholery… – Sneer zawahał się. – Drapnęli mnie i pewnie zwiną lada moment – dodał po chwili.

– Ciebie?

Ton, jakim to było powiedziane, oraz okrągłość wywalonych gał Prona połechtały próżność Sneera. Przez chwilę odczuwał wdzięczność dla obleśnego typa za ten odruch zdumienia, świadczący, że wpadka Sneera była w jego pojęciu czymś najzupełniej nie wchodzącym w rachubę.

– Mnie! – przytaknął z gestem mówiącym: „no i co takiego? Nawet najlepszym się zdarza!"

– Przy pracy?

– Żeby to! Zupełnie głupio, na ulicy. Jedna zbyt mądra odpowiedź na głupie pytanie.

– I ty nazywasz to wpadką? – Pron lekceważąco wzruszył ramionami.

– Spisał mnie.

– No, to co takiego?

– Jak to „co?" Przecież to jasne: kiedy się zgłoszę do przekodowania Klucza, poślą mnie na weryfikację i tak przemaglują, że…

– Do końca miesiąca masz kupę czasu. Coś się poradzi.

– Nic nie poradzisz. Za późno – westchnął Sneer z rezygnacją.

– Późnawo, ale nie za późno. Bywało gorzej – powiedział Pron pogodnie. – Sam miewałem różne kłopoty, a prosperuję, Bogu dzięki, siódmy rok w zawodzie. Kto cię spisał?

– Jakiś młody. Tajniak.

– Najskuteczniejszy sposób już przepadł.

– Jaki?

– Stuknąć, od ręki. Pewnie nawet nie poszedłeś za nim?

Otóż to. Tu właśnie tkwiła różnica między gnojkami z niższych klas a elitą, do której należał Sneer. Dla tamtych „stuknąć" było wyjściem oczywistym, które Sneerowi nawet by na myśl nie przyszło. Tak było zresztą zawsze. Dawniej, w epoce banków i kas pancernych, żaden poważny, liczący się kasiarz też nie tykał mokrej roboty, a byle doliniarz bez skrupułów ciął mojką po oczach.

– Dwa tygodnie to kupa czasu. Coś ci wykombinuję, a ty mi za to zrób małą grzeczność: weź tego za dwie setki. Szczerze mówiąc odpalił mi parę punktów zaliczkowo, bo mu obiecałem umówić najlepszego fachowca. Liczyłem na ciebie. Przecież mnie znasz. Nigdy cię w maliny nie wpuściłem, nie? No, to jak będzie?

– A, niech tam. Dawaj go. Za godzinę będę w hallu hotelu „Kosmos" – zgodził się Sneer.

– Dzięki. On będzie tam o drugiej. A o twojej sprawie pomyślę. Trzeba sobie pomagać, jeśli zaczynają się nam kręcić koło tyłków.

Myśl, myśl, bracie. Swoją główką czwartej klasy niewiele wydumasz. A mnie nie zaszkodzi mieć trochę oszczędności na ciężkie czasy. Co na Kluczu, to moje. Nawet, jeśli zweryfikują i przeklasyfikują, to i tak muszą wszystko przelać, co do punktu. Chyba że udowodnią lifting… Wtedy gorzej, dużo gorzej. Ale dowodów nie mają. Co najwyżej, skarcą za świadome i umyślne zatajenie rzeczywistej klasy. Albo i to nie, bo chyba nie ma takiego paragrafu…