W. taki wieczór, z niebem wspaniale rozgwieżdżonym nad głową, myśli krążą zwykle wokół zagadnień nieskończoności i pustki, wokół potęgi i znikomości człowieka wobec Natury.
Ciszę zamącił gwar podniesionych głosów: to grupa kilkunastolatków obsiadła stojącą pod murem sąsiedniego domu ławkę. Rozprawiali hałaśliwie, przekrzykując się wzajemnie. Na nasz dach docierały tylko pojedyncze zdania dialogu, którego ubogie słownictwo wspomagane było gęsto „grubym słowem":
– …To on mnie, rozumiesz, za klapy; to ja go, kurwa, w mordę i mówię: o co się rozchodzi?…
– Pieprzysz – zaprotestował ktoś sceptycznie.
– No nie, jak rany! – bronił się mówca. – Możesz Zenka spytać!
Popatrzyliśmy na siebie z uśmiechem politowania nad tymi młodymi ludźmi i ich zainteresowaniami. Czy kiedykolwiek patrzą w niebo? Czy przeczuwają choćby to wszystko, co dzieje się wokół nich? Człowiek wkrótce osiągnie powierzchnię Księżyca, poleci dalej… a oni? Pozostaną tam, na dole, blisko Ziemi, nie umiejący oderwać się od niej choćby myślą…
– Popatrz! – trącił mnie Jerzy. – Satelita.
Od wschodniego horyzontu sunęła ku zenitowi jasna iskra. Wstałem i. przyłożyłem do oka lunetę.
– To chyba „Echo-2" – powiedziałem unosząc stopniowo ku górze tubus lunetki, i przechylając głowę do tyłu, by nie stracić go z pola widzenia obiektywu.
Nagle w grupie młodych ludzi na dole dało się słyszeć poruszenie, a jakiś głos zawołał:
– Chłopaki! Zobaczta!
– Gdzie? Co? – zainteresowali się inni.
– O, tam, na górze!
– O rany! Ale się przysądził!
– A tam drugi!
– Teee! Zostawta dla nas!
W głosach brzmiało radosne podniecenie, co chwila wybuchał rżący śmiech; Spojrzałem w dół. W mroku pod murem jaśniały plamy kilku wzniesionych ku nam twarzy…
Po chwili dopiero zrozumiałem, o co chodzi; nasza lunetka miału kształt i rozmiary przypominające… butelkę! Ruch, jakim prowadziłem ją ku górze za wznoszącym się satelitą, przechylenie głowy do tyłu i stojący ukośnie ku górze tubus przypominały do złudzenia powszechnie stosowany sposób opróżniania półlitrówki…
Takie też skojarzenie nasunęło się patrzącym na nas z dołu. Z trudem opanowując skurcze śmiechu celebrowałem dalej swą czynność.
Młodzi ludzie na dole kibicowali namiętnie dwóm pijakom u jącym na dachu, w świetle księżyca, butelkę alkoholu… Ich entuzjazm narastał z każdą chwilą. Rozległy się gwizdy i okrzyki. Czuło się, że młodzi ludzie są ciałem i duszą z nami, że krtanie ich kurczą się i rozprężają w rytmie rozkosznego gulgotu spływającego w przełyk alkoholu. Byli pełni aprobaty i sympatii, zachęcając nas i przeżywając niezwykłe widowisko, jakby sami byli uczestnikami libacji. Urzekła ich widać i zaskoczyła perwersja, jakiej się w ich mniemaniu dopuszczamy: że nie na ławce w parku, nie na klatce schodowej ani w bramie – a właśnie na dachu! Tego jeszcze żaden z nich nie próbował!
Satelita osiągnął tymczasem punkt górowania. Opuściłem lunetkę, a potem uniosłem ją ponownie, kierując na Księżyc.
Teraz dopiero na dole spostrzeżono pomyłkę. Rozdzierający, nabrzmiały żalem jakimś, wyrzutem i goryczą głos zakrzyknął nagle:
– Chłopaki! Oni lupę majom!
Wrogi szmer przebiegł po grupie chłopaków. Poczuli się oszukani, obrzydliwie i podstępnie oszukani! W jednej chwili stracili całą ku nam sympatię i zainteresowanie, jakbyśmy w sposób haniebny nadużyli ich szczerego zaufania: „lupę majom", a nie „flaszkie"! Bezczelność i zwykłe świństwo! – musieli sobie myśleć, odchodząc.
Jeden tylko, w odruchu bezsilnej wściekłości i rozpaczy, odwrócił się i przygwoździł nas błyskotliwym a jadowitym dowcipem:
– Teee! Weź te lupę i wsadź se w dupę!
Satelita skrył się właśnie za zachodnim horyzontem.
KOLEJNOŚĆ UMIERANIA
Przerwał na chwilę, jakby nie chciał płoszyć ogników nadziei, które zapłonęły we wszystkich skierowanych na niego oczach. Przymknął oczy i powiedział jednym tchem:
– Nie nastąpi to jednak wcześniej niż za cztery godziny.
Zrozumieli wszyscy. Każdy z nich miał przecież na ustach owo nie zadane pytanie: „kiedy" i tylko lęk przed prawdą kazał im milczeć.
– To znaczy… – powiedział po chwili Lukas.
– Nie starczy! – przerwał mu gwałtownie Eber cofając się pod ścianę komory i kurczowo obejmując zawieszony na piersi zbiornik ciekłego powietrza.
– Spokojnie! – powiedział Dawe ostro. – Niech każdy sprawdzi, ile ma…
– Na dwie godziny… – powiedział cicho Leman unosząc głowę znad wskaźnika.
– Prawie na trzy – mruknął Eber.
– Dwie i pół – powiedział Lukas obojętnie, nie otwierając oczu.
Dawe przeniósł wzrok na czwartego, lecz Seuga milczał skulony w odległym kącie komory.
– Seuga!! – wrzasnął Dawe. – Mówi się do ciebie!
Zgięty kark Seugi wyprostował się powoli, a przez szkło hełmu błysnęły złowrogie, rozszerzone oczy.
– Nie dam! – wychrypiał nieswoim głosem. – Nic was nie obchodzi, ile mam…
Dawe postąpił dwa kroki w jego stronę, lecz Seuga wyszarpnął pistolet i skierował na dowódcę.
– A więc bunt? – powiedział Dawe spokojnym głosem, choć twarz nabiegła mu krwią. – Dobrze. Ja mam na trzy godziny i pół godziny.
– Nie zdążą… – westchnął Leman. – Ja umrę pierwszy, potem Lukas, Eber i ty, Dawe. Tamta świnia dożyje. – Wskazał głową w kąt, na Seugę. – Świnia zawsze się wywinie. To się nazywa mieć szczęście… Wiem, że ma co najmniej na cztery.
– Nieprawda! – Seuga zaprotestował ostro, gwałtownie. – Nie na
całe cztery… Zresztą oni mogą się opóźnić.
– Dość! – uciął Dawe. – Przypominam, że zapas każdego obliczony jest na stan pasywny organizmu. Wszelki ruch, a nawet emocje psychiczne poważnie skracają…
– …nasze życie! – dokończył Lukas cierpko. – Myślę jednak, że to nie ma znaczenia. tak żaden z nas nie doczeka pomocy. Można im, właściwie zasygnalizować że nie muszą się śpieszyć.
– Nie! – warknął Seuga podrywając się na nogi. – Nie zrobisz tego!
Lukas popatrzył bezmyślnie na wylot skierowanej w jego stronę broni, potem na wykrzywioną dziko twarz Seugi.
– Na twoją usilną prośbę… – wycedził – nie zrobię tego. Nie musisz mnie jednak straszyć bronią. Ja przecież i tak umrę, a ty przeżyjesz i wrócisz do bazy. Jako morderca nie będziesz tam mile widziany…
Seuga opadł na swoje miejsce. Leman, jakby chcąc się ostatecznie przekonać, ile godzin życia pozostało mu jeszcze, spojrzał na wskaźnik i powiedział głośno:
– Właściwie mogę wam od razu oddać moją butlę… Dwie godziny to dla mnie żadna różnica, a wam… może starczy, aby przetrzymać…
Seuga spojrzał bystro w jego stronę. Leman położył dłoń na zaworze.
– Daj! – wysyczał Seuga wyciągając dłoń.
– Ty masz dosyć. Masz i tak najwięcej.
– Im nie pomoże, a ja…
Dawe ujął przegub Lemana i zdjął jego dłoń z zaworu.
– Nie trzeba – powiedział. – Będziesz oddychał, dopóki ci starczy. Potem dam ci połowę mojego zapasu.
– Dlaczego?! – ryknął Seuga. – To jego sprawa! Po co ma zużywać powietrze, skoro i tak umrze. Mnie potrzeba jeszcze tylko pół godziny, rozumiesz? Mam umrzeć na pół godziny przed przybyciem ratunku? Chcesz, abym umarł? Ty… ty morderco… Pozwól mu oddać butlę. Podzielimy się sprawiedliwie, na czterech… No, powiedzcie!
Spojrzał w kierunku pozostałych, rozpaczliwie szukając poparcia.
Lukas siedział z oczami wbitymi w ziemię. Eber uśmiechnął się szyderczo.
– Sprawiedliwie, mówisz… – mruknął przymykając oczy. – Bo tobie tyle wystarczy. Tobie brakuje na pół godziny, by potem żyć. Dla nas jednak te pół godziny oznacza tylko późniejszą śmierć. Piękny przykład przechodzenia, ilości w jakość!