– A owszem, wisi, wisi! – Kierownik energiczne przemierzył pokój i otworzył szafę. – Proszę bardzo.
Zerwał z wieszaka kombinezon i rozpostarł przed sobą. Rękawy bluzy sięgały łokci, a nogawki – kolan.
– Oto co nam przysłano z pralni – ciągnął inżynier podtykając inspektorowi przed oczy kuse ubranko. – Gdybym się w to jakimś cudem wbił, pierwszy lepszy robot by mnie wyśmiał i straciłbym cały mój kierowniczy autorytet. O butach już nie wspomnę, mogę natomiast pokazać odciski na stopach.
– Nno… tak, rzeczywiście – powiedział inspektor z zakłopotaniem. – Interweniowaliśmy już wielokrotnie w sprawie jakości odzieży roboczej i ochronnej… Ale to osobny temat i długo by o tym można mówić… A wracając do naszego robota, muszę jeszcze wyjaśnić, że to dopiero próbny egzemplarz. Chcemy go wypróbować w możliwie najtrudniejszych warunkach i dlatego wybraliśmy wasz obiekt. Ta budowa – to przecież symbol nowoczesności: Ośrodek Lotów Kosmicznych. A przy tym pod względem stopnia mechanizacji i automatyzacji robót budowa wasza nie ma sobie równej na kontynencie…
– Tylko że ludzi tu niewiele – zauważył kierownik. – W sumie pięć osób.
– To nic, dla naszych celów wystarczy. Od załogi spodziewamy się jedynie krótkich uwag i spostrzeżeń. Proszę pamiętać, że to naprawdę niezwykle precyzyjny i wysoko zorganizowany automat. Jeśli mu pan rozkaże, potrafi nawet zaparzyć dobrą kawę.
– Bardzo się cieszę, przyda się na coś przynajmniej – mruknął kwaśno inżynier.
Inspektor chciał jeszcze coś powiedzieć ku większej chwale swego robota, ale spojrzał na zegarek i pożegnał się spiesznie.
– Ale, ale. – Kierownik dopadł go przy windzie. – Jak można się z nim porozumieć?
– Zwyczajnie, jak z człowiekiem. Nazywa się Krystalo-Astatyczny Robot Linearny. Może pan na niego wołać w skrócie KAROL. Reaguje na to imię. Życzę przyjemnej współpracy.
Kierownik nieufnie spojrzał w kąt sterowni, gdzie bez ruchu stał automat. Jego przydługie ramiona zakończone wielopalczastymi manipulatorami zwisały luźno wzdłuż kanciastego tułowia. Głowa robota była niewielka, osadzona na długiej szyi. Inżynier wahał się chwilę, wreszcze odchrząknął i powiedział:
– Karol!
– Słucham, panie Człowieku.
Robot zrobił dwa kroki w stronę inżyniera. Głos miał dość przyjemny. Kierownik zastanawiał się, co by tu powiedzieć, ale niczego nie wymyślił. Nie miał praktyki w rozmowie z tak złożonymi automatami.
– Zaparz kawy, Karolu. Jest w lewej szufladzie, biurka. Weź trzy łyżeczki na szklankę wody. A poza tym nie mów do mnie „panie Człowieku", tylko „inżynierze".
– Dobrze, inżynierze – powiedział Karol jak echo i ujął kierownika za ramię powyżej łokcia.
– Co ty robisz? – Inżynier z lekkim przestrachem próbował oswobodzić rękę, lecz Karol trzymał ją, delikatnie wprawdzie, ale skutecznie.
– Mierzę panu ciśnienie krwi – powiedział robot. – Ma pan dość wysokie. Nie radzę pić dużej kawy. Zrobię pół szklanki.
– Czy i medycyny też cię nauczono? – burknął kierownik ze złością.
– Owszem. Mam przecież dbać o zdrowie załogi.
Kierownik chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz w porę połapał się, że byłoby niedorzecznością wdawać się w polemikę z automatem. Poprzestał więc na małej kawie. Tym bardziej, że z tym ciśnieniem to była szczera prawda…
Karol był nieprawdopodobnym pedantem i uparciuchem, ale dał się lubić. Przez cały dzień włóczył się po rozległym terenie budowy, wspinał się zręcznie na stalowe konstrukcje, sprawdzał szalunki wykopów i wyszukiwał „dziury w całym", jak mawiał kierownik. Ludziom się nie narzucał. Chwilami można było zupełnie zapomnieć o jego istnieniu. Wystarczyło jednak popełnić najdrobniejsze wykroczenie przeciwko zasadom bhp, by natychmiast wyrósł jak spod ziemi i przywołał pracownika do porządku. Był nieugięty w egzekwowaniu przepisów, szczególnie upodobał sobie kierownika, który czasem gotów był oskarżyć Karola o złośliwość. W głębi ducha musiał jednak zawsze przyznawać rację
robotowi i to go jeszcze bardziej drażniło.
– Do licha! Do czego to doszło! – burczał nieraz, kiedy w pół drogi zmuszony 'był zawrócić po zapomniany hełm. – Przecież on niedługo zacznie sprawdzać, czy umyłem uszy.
Kierownik dopadł Karola w warsztacie naprawczym i bez wstępów obrzucił gradem wymysłów. Karol wysłuchał cierpliwie przekleństw i złorzeczeń, po czym odpowiedział krótko:
– Nie rozumiem.
– Nie udawaj durnia! – uniósł się inżynier. – Kto kazał wyłączyć
szesnaście robotów i odesłać do naprawy?
– Ja. Miały usterki chwytaczy.
– Więc co z tego?
– Nie wiem. Pan powinien wiedzieć, co z tego. Ja wiem tylko, że robot z niesprawnymi chwytaczami nie może być dopuszczony do eksploatacji. Test wykazał osłabienie chwytu o sześć procent poniżej dopuszczalnego minimum, więc odesłałem je do warsztatu.
– Zrozum, że to mi kładzie robotę na szóstym odcinku. Przez tęnaprawę tracę sześćset czterdzieści robotogodzin. Czy nie ma innego wyjścia z sytuacji!?
– Jest – powiedział Karol spokojnie. – Mogę dopuścić te roboty do pracy, ale dopóki nie będą naprawione, na placu nie może się podczas ich pracy pojawić żaden człowiek. W tym stanie stanowią one zagrożenie.
– Kpisz chyba! Muszę być na budowie codziennie, kierownicy odcinków także. Przecież ty mnie nie zastąpisz…
– Oczywiście, że nie. Jestem inaczej zaprogramowany niż pan.
Kierownika poniosło. Raz jeszcze zwymyślał robota za to, że ośmielił się sądzić, iż ludzi programuje się podobnie jak automaty.
– Przepraszam, jeśli pana w czymś uraziłem – odpowiedział Karol. – Nie znam się na tym.
Koniec końców inżynier musiał ustąpić. Karol i tym razem miał słuszność: niesprawny robot był niebezpieczny. Mógł spuścić ciężar na głowę przechodzącego, mógł sam spaść z wysokości.
Sześć procent poniżej minimum, myślał ze złością inżynier. Praktycznie biorąc, to głupstwo. Gdybym tu miał żywego behapowca, na pewno bym go zaraz przekonał, że to drobiazg bez znaczenia. Ale z tym elektronowym bałwanem nie ma żadnej dyskusji. Ma tylko jedną dobrą stronę: można mu w złości naubliżać, a on nawet fotokomórką nie mrugnie.
Tego dnia było szczególnie gorąco. Inżynier przechadzał się wzdłuż świeżo wykopanego rowu, obliczając w myślach opóźnienia, jakie spowoduje brak tych kilkunastu robotów przez najbliższe dwie doby. Była właśnie przerwa. Maszyny stały bez ruchu, a roboty zbiegły się do podstacji elektrycznej, żeby podładować baterie zasilające. Niektóre, leżąc na trawie, chłodziły się świeżym olejem i smarowały przegrzane panewki.
Idąc wzdłuż wykopu inżynier zbliżał się do miejsca, gdzie na dnie stała, nieruchoma w tej chwili, wielka samoczynna koparka gąsienicowa. Maszyna była ogromna. Jej potężny czerpak jednym zagarnięciem przedłużał o dwa metry wykop szerokości dwóch i głębokości trzech metrów. Inżynier zauważył, że od pewnego miejsca dno wykopu było nierówne, jak gdyby czerpak za każdym zagarnięciem zmieniał głębokość kopania. Podszedł bliżej, by obejrzeć maszynę, i wtedy na jej kadłubie zauważył żółtą tablicę z napisem.