„Maszyna sterowana programowo. Nie zbliżać się nawet podczas postoju!" – przeczytał półgłosem. To ten nicpoń Karol. Właził na koparkę, żeby powiesić tablicę, i pewnie obluzował regulator wysięgu. Wszędzie się pęta i przeszkadza…
Nie zważając na groźną tablicę inżynier obszedł maszynę, by od przodu obejrzeć czerpak. Gdy stanął na skraju nie ruszonej jeszcze calizny gruntu, z oddali usłyszał tubalny głos Karola.
– Proszę odsunąć się od wykopu! – krzyczał robot na pełnym wzmocnieniu swego megafonu.
– Nie zawracaj głowy – mruknął inżynier nie przerywając oględzin maszyny.
W tej samej chwili żwirowaty grunt usunął się, a inżynier wraz z tumanem pyłu zjechał na dno wykopu. Zerwał się zaraz na nogi, spojrzał dookoła i błyskawicznie ocenił sytuację. Z trzech stron wznosiły się trzymetrowe, osypujące się ściany dołu. Z czwartej – potężne gładkie cielsko maszyny tarasujące całą szerokość wykopu. Nad głową – kilkutonowy zębaty czerpak, gotów w każdej chwili opaść, by zagarnąć następną porcję ziemi.
Inżynier spojrzał na zegarek i zamarł. Do końca przerwy pozostało niewiele ponad dwadzieścia sekund. Zbyt mało, by ktokolwiek zdołał dobiec do awaryjnego
wyłącznika umieszczonego u stóp wieży kontrolnej. W sterowni też nie ma nikogo, kierownicy odcinków są daleko. Nieubłagany zegar sterujący włączy za chwilę automatykę i maszyny ożyją…
Wszystko rozegrało się w czasie tych dwudziestu kilku sekund. Nad brzegiem wykopu ukazały się nagle ogromne stopy robota. Karol zsunął się ciężko na dół, stanął przed inżynierem i chwycił go w pasie obiema dłońmi. Skrzypiąc i dygocąc z wysiłku wyrzucił go nieomal na brzeg wykopu. Stojąc już na górze inżynier obejrzał się. Karol patrzył na niego wypukłymi soczewkami swoich kamer.
– Cofnij się natychmiast, panie Człowieku – powiedział głośno, lecz zupełnie spokojnym głosem. To były jego ostatnie słowa.
Inżynier w dwóch susach odskoczył do tyłu. Zgrzytnęła stal i czerpak wrył się w miejsce, gdzie stał przed sekundą. Po chwili z wnętrza czerpaka, wraz ze zwałami ziemi, sypnęły się na brzeg rowu szczątki Karola: kilka pogiętych strzępów blachy, kikuty dźwigni, kłąb przewodów i barwny deszcz elektronicznych mikromodułów…
Inżynierowi ciarki przebiegły po plecach. W pierwszym odruchu zrobił dwa kroki w tamtą stronę, ale cofnął się zaraz. Schylił się jeszcze i wygrzebał z piasku kilka maleńkich jak łepek zapałki mnemotronów. Zaciskając je w dłoni powoli odszedł w kierunku wieży kontrolnej.
– To wszystko, inspektorze… – kierownik budowy zakończył opo
wieść. Zapadło milczenie.
– Fantastyczne… fantastyczne! – powiedział po chwili inspektor. – Mówi pan, że wskoczył tam za panem… To przechodzi nasze oczekiwanie. Nie programowaliśmy takiej sytuacji, ale to wynika z samego algorytmu Karola; naczelną zasadą jego działania była ochrona człowieka, a dopiero potem – ochrona samego siebie… I niech pan zauważy, jak wspaniale ten robot ocenił sytuację: gdyby próbował pana stamtąd wyciągnąć, stojąc na górze, moglibyście się razem obsunąć z powrotem, a to równałoby się stracie cennych sekund.
– Jednego tylko do tej pory nie rozumiem… – powiedział inżynier w zamyśleniu. – Od czasu, gdy tego od niego zażądałem, Karol nazywał mnie po prostu „inżynierem" i nigdy się nie pomylił. A wtedy, stojąc tam na dole, powiedział znowu „panie Człowieku", jakby chciał zaakcentować tę różnicę między nami i uzasadnić, dlaczego właśnie on jest tam zamiast mnie… jak pan sądzi, czy o to mu chodziło?
– Ech, nie przesadzajmy, inżynierze. Przecież to był tylko robot! – Inspektor uśmiechnął się ironicznie. – Po prostu nie starczyło mu komórek pamięci dla przeanalizowania bardzo złożonej dla niego sytuacji i zmuszony był wymazać z pamięci kilka mniej istotnych rozkazów, a wśród nich pewnie i pańskie polecenie tytułowania pana inżynierem. A to, że do nieznajomych Karol zwracał się per „panie Człowieku", było tylko takim efektownym żarcikiem naszych programistów.
Kierownik budowy potakiwał w zamyśleniu, ale nie wyglądał na przekonanego.
– W każdym razie jestem bardzo zadowolony z wyniku próby. Przy najlepszych chęciach nie zdołalibyśmy stworzyć Karolowi takiej sytuacji, jakiej pan mu dostarczył…
– Swoją nieostrożnością – dokończył inżynier. – Ładnie bym teraz wyglądał, gdyby nie on. O, mniej więcej tak. Tu wydobył z kieszeni garść kolorowych mnemotronów i wysypał na blat stołu. – Co mi nadokuczał, to nadokuczał. Ale wiedział, czego chce.
– I pewnie ani razu nie dał się namówić na żaden kompromis, ani nie chciał przymknąć oka na przepisy.
– On nie miał oczu, A tylko telekamery – powiedział inżynier wymijająco.
– A wszystkie zalecenia powtarzał tak długo, aż wreszcie odnosiły skutek?
– Oj, tak, tak – westchnął inżynier rozpinając ciasny kombinezon, który niemiłosiernie ściskał mu klatkę piersiową.
Nawał pracy przy redagowaniu jubileuszowego numeru nie pozwolił nam dalej śledzić interesującej dyskusji na temat modelu behapowca przyszłości. Zresztą przyszłość to chyba dość odległa, na razie więc musimy liczyć wyłącznie na żywych ludzi w służbie bhp.
Chronoperyskop musieliśmy zwrócić wynalazcy, który zapowiada dalsze w nim ulepszenia. Niewykluczone, że skorzystamy jeszcze kiedyś z tego znakomitego sposobu podglądania przyszłości. Nie zapomnimy oczywiście podzielić się z naszymi czytelnikami tym, co uda się nam podpatrzeć.
LIST POŻEGNALNY
Znane są wypadki pojawiania się w przestrzeni okołoziemskiej mniejszych lub większych obiektów pochodzena kosmicznego. Niektóre z nich są dostatecznie duże, by nie spłonąć całkowicie w atmosferze. Spadają na powierzchnię Ziemi w postaci meteorytów. Nie odnotowano jednak dotychczas wypadku, by jakiś obiekt pochodzenia ziemskiego wyruszył nagle samorzutnie w podróż kosmiczną. Dlatego też niemałą konsternację wywołały doniesienia pochodzące ze wszystkich prawie stacji kontroli ruchu satelitarnego: oto pojawił się niezwykle szybki obiekt kosmiczny, oddalający się od Ziemi z niewiarygodną prędkością. Żaden ośrodek kosmonau-tyczny nie przyznawał się do wystrzelenia tego statku. Jak zresztą wykazały pobieżne badania i obserwacje, obiekt ten poruszał się bez pomocy konwencjonalnych silników rakietowych – po prostu leciał i nabierał szybkości na pozór wbrew prawom fizyki! Ściganie tak szybkiego obiektu nie miało szans powodzenia. Po kilkunastu godzinach zniknął z pola widzenia największych radioteleskopów. Udało się jedynie ustalić przypuszczalny obszar startu: obiekt wystrzelony został gdzieś z Europy Środkowej, z punktu położonego między wybrzeżem Bałtyku a łańcuchem Karpat.
Tajemnica niezwykłego obiektu pozostałaby zapewne na zawsze nie wyjaśniona, gdyby nie przypadek. Otóż mieszkaniec jednej z mazurskich wiosek, starszy człowiek, niejaki Gruszka Franciszek, pewnego wieczora wpadł nagle zadyszany do gospody i opowiedział o przygodzie, która spotkała go przed chwilą.
Siedział więc tenże Gruszka nad jeziorem, a tu nagle jak nie huknie, jak nie chluśnie! Słup wody wystrzelił nagle na samym środku jeziora, wysoki na kilka pięter, a z niego coś czarnego i ogromnego poszło jak pocisk w niebo. Po chwili o brzeg uderzyła fala tak potężna,
że na wpół ogłuszonego Franciszka oblała od stóp do głów.
Marczak, kapral z miejscowego posterunku MO, który właśnie kończył służbę i wpadł na oranżadę do gospody, z niedowierzaniem wysłuchał relacji Franciszka, kazał mu dla wszelkiej pewności chuchnąć, głową pokręcił i powiedział wymijająco:
– Ą wy, Gruszka, znów kłusujecie? Karty wędkarskiej nie macie, więc coście tam robili, tak nad samą wodą? Ale ja was jeszcze przyłapię!