Выбрать главу

Przybył jako czwarty. Trener zajrzał z sąsiedniej sali.

– Dwóch nie doszło – powiedział do kogoś za drzwiami. – Ale nie będziemy na nich czekać, mogą nie dotrzeć.

– Mało brakowało, a byłbym trzecim, który nie dotarł! – powiedział jeden z towarzyszy Cuddy'ego pokazując spod opatrunku rozbity łuk brwiowy.

– Oni? – spytał Cuddy oglądając rozcięcie.

– A bo ja wiem? Dwóch wciągnęło mnie do bramy, pytali o dokumenty… Co miałem pokazać? Jednemu dałem w zęby, ale drugi był lepszy. Uciekłem, po prostu.

– To pewnie byli nasi – uśmiechnął się trener. – Musiałeś wyglądać na spietranego albo odwrotnie, na kozaka. Jakiś powód musiał być. Ale dość gadania. Pobierać sprzęt. Mamy ostry alarm, musicie wejść do akcji.

– Na placu z fontanną, niedaleko stąd, chyba coś się kondensuje – zameldował Cuddy w radosnym podnieceniu.

– Wiemy. Nie tylko tam zresztą. Pospieszcie się, chłopcy! – powiedział trener. – Pobrać sprzęt i jazda!

*

Po obu stronach ulicy piętrzyły się ściany wysokich domów. Szara masa upstrzona jasnymi plamami nacierała powoli, lecz nieubłaganie, lejąc się całą szerokością jezdni. Cuddy odruchowo pomacał łomot zatknięty za pas, potem dotknął rozbijacza wiszącego u piersi, rozpiął kaburę dziurkacza, dociągnął pasek tryskawca na lewym przedramieniu i zaciskając prawą dłoń na rękojeści łamignata, lewą ujął mocniej uchwyt parownicy. Za plecami czuł stalową obecność dwóch potężnych miazgotłuków. Obok – po lewej i po prawej, ramię w ramię stali jego towarzysze z brygady.

Nagle monstrum zafalowało ruszając ostro do przodu. Poczuł kilka uderzeń kamieniami w pancerz, dwa w hełm, potem jeszcze jedno – w samą szybkę hauby. Wytrzymała, lecz to, co w nią trafiło, musiało być słoikiem gęstej farby, bo Cuddy nagle przestał widzieć. Próbował przetrzeć wizjer wierzchem rękawicy, lecz tylko rozmazał gęstą ciecz nie odzyskując widzenia.

Głos trenera w słuchawce zabrzmiał jak wystrzał.

– Teraz!

Cuddy ruszył na oślep czując, że jego towarzysze przesunęli się o krok do przodu.

Do diabła! pomyślał. Przecież muszę widzieć!

Puścił uchwyt parownicy i z determinacją zdarł z głowy hełm. Zbyt gwałtownie, bo wraz z nim zsunęła się maska oddechowa z nadmuchem gazu stymulującego i osłony uszu ze shichawkami. Spojrzał przed siebie i zdumiał się: obraz był znacznie ostrzejszy niż ten, który oglądał przed chwilą, nim zalano mu wizjer. Czyżby szyba zniekształcała obraz? Teraz, bez niej, w miejscu bezkształtnej plazmy widział wyraźnie nacierające mrowie ludzkich twarzy, poszczególne ludzkie sylwetki! Przeraził się. Nie! To niemożliwe! Przecież to Obcy! Przecież Oni kondensują się w bezosobową plazmę, w monstrum bez twarzy, w potwora, który…

Na szczęście długi trening nie poszedł na marne. W ułamku sekundy przypomniał sobie odpowiedni wykład z psychochemii… To omam, skutek jakiegoś halucynogenu! Zdjąłem maskę, oddycham zatrutym wyziewem… Monstrum chce otumanić moje zmysły, obezwładnić moje dłonie.

Setki par oczu bestii wwiercały się w niego, potwór był tuż, tuż…

Zacisnął powieki, by nie dać się pokonać koszmarnemu widziadłu.

To jest plazma, wrogi żywioł, który muszę nienawidzić! powtarzał wznosząc uzbrojoną dłoń ku górze. Nie dam się omamić, nie dam zabić w sobie tej nienawiści… Obronię cię, Ziemio!

Z ryku potwora słyszanego teraz głośno, bo uszu nie "chroniły wyci-szacze hełmu, wyłowił nienawistne, obce, niezrozumiałe słowa wrogiego języka, dźwięki bez znaczeń i sensu. Zdradziłeś się! pomyślał z satysfakcją i radością. Mojego słuchu nie omamisz!

Teraz już miał pewność.

– Liberie, egalite, justice – ryczało dzikie monstrum całym swoim plugawym cielskiem.

Młodszy Obrońca Cudgel Knock nigdy dotąd nie słyszał takich słów. Szeroko otworzył oczy i bez trwogi patrząc prosto w miraż setek ślepiów bestii, z rozmachem opuścił łamignat.

WYJĄTKOWO TRUDNY TEREN

Przed frontonem gmachu ministerstwa Wiktor poczuł nagle, że jest znowu sam, że z powrotem stał się suwerennym właścicielem i dysponentem własnego ciała. Chyba po raz pierwszy w życiu poczuł prawdziwy smak osobistej wolności – na zasadzie kontrastu z totalnym zniewoleniem, jakiego doświadczał od wczesnego ranka dzisiejszego dnia.

Poprawiając na sobie ubranie, potargane nieco podczas szarpaniny ze strażnikiem i portierem, wciąż czuł na twarzy rumieniec wstydu z powodu tych wszystkich incydentów, których był dziś głównym bohaterem, i tych niedorzeczności, które dzisiejszego przedpołudnia padły z jego ust wobec poważnych urzędników państwowej administracji.

Z zażenowaniem rozejrzał się dokoła i z ulgą stwierdził, że oprócz niechlujnego osobnika drzemiącego na pobliskiej ławce nie było innych świadków komicznej w gruncie rzeczy scenki przed portalem gmachu. Wiktorowi nigdy dotychczas nie zdarzyło się być tak sromotnie wyrzuconym… no, powiedzmy, wyniesionym za drzwi.

Wolny od wszelkiej kontroli swego wewnętrznego gnębiciela, nie przynaglany do biegania po ulicach miasta, Wiktor przysiadł na ławce obok drzemiącego typa. Piekły go stopy, żołądek dopominał się o swoje prawa… Obca siła dopadła go w chwili, gdy w drodze do biura zamierzał właśnie wstąpić na śniadanie. Wbrew chęciom i zamierzeniom, zamiast w barze znalazł się w bibliotece uniwersyteckiej, gdzie tajemnicze „coś" panoszące się w jego mózgu zażądało atlasu astronomicznego i na podstawie współrzędnych odnalazło gwiazdę o nazwie Megrez w konstelacji Wielkiej Niedźwiedzicy. Powtórzywszy kilkakrotnie – ustami Wiktora – nazwę tej gwiazdy, niezwykły „gość" skierował kroki swego gospodarza-nosiciela kolejrio do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, potem do Akademii Nauk, do Ministerstwa Handlu Zagranicznego, Kultury i paru jeszcze innych instytucji rządowych. Wszędzie, przerhawiając poprzez usta Wiktora, przedstawiał się jako „delegat Układu Megrez wraz z tłumaczem", co samo przez się wystarczało, by wywołać kpiące uśmiechy na twarzach urzędników. Nikt z rozmówców nie traktował z należytą uwagą dalszych wywodów Megrezyjeżyka, który nie był w stanie przedstawić żadnego materialnego dowodu swej tożsamości, a zewnętrznie prezentował się w postaci wąsatego blondyna w średnim wieku. Trudno się dziwić urzędnikom, że po paru zdaniach kwiecistej przemowy przybysza z dalekiej gwiazdy wzywali portiera lub wartownika. Wiadomo przecież, jak wielu maniaków podaje się w dzisiejszych czasach za wysłanników cywilizacji pozaziemskich… Jeden tylko dyrektor gabinetu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych wykazał nieco dyplomatycznego taktu i zawodowej rutyny; po wysłuchaniu kilku pierwszych zdań przybysza spojrzał w okno i spytał: „Czy to pan przyleciał tym latającym spodkiem, który stoi przed głównym wejściem? Jeśli tak, to bardzo proszę zaparkować pojazd w innym miejscu. Portier wskaże panu parking dla interesantów." Megrezyjczyk w tym momencie autentycznie się zacukał, jakby nie chcąc przyznać się, że on – tak ważny delegat obcej cywilizacji – wędruje po mieście na piechotę. Nim odzyskał rezon, wezwany portier wyprowadził Wiktora z budynku.