Wyrzucany z urzędów – nieraz przy użyciu siły, bo gwiezdny przybysz stawiał czasem czynny opór – Wiktor nie czuł nawet urazy do ludzi, którzy traktowali go tak lekceważąco. Obserwując poczynania swego niezwykłego gościa bez trudu konstatował, iż Megrezyjczyk nie przejawia ani krzty talentu dyplomatycznego czy choćby elementarnej grzeczności koniecznej w stosunkach z ludźmi. Jego arogancja musiała drażnić rozmówców. Widać było, że delegat Układu Megrez niezbyt starannie przygotował się do swej roli, nie zadawszy sobie trudu szczegółowszego przejrzenia zasobów pamięci swego nosiciela, które z powodzeniem wystarczyłyby mu, by wniknąć w psychikę Ziemianina, mieszkańca tego kraju, w którym przybyszowi wypadło działać.
Od chwili gdy Wiktor pojął, co spotkało go dzisiejszego ranka, był skłonny udzielić mu daleko idącej pomocy, ułatwić wykonanie zadania, dopomóc w opracowaniu skutecznego planu działania. Niestety! Przybysz okazał się osobnikiem apodyktycznym i ponad wszelką miarę zadufanym we własne umiejętności. Wiktora ignorował zupełnie, zepchnąwszy jego osobowość na zupełny margines świadomości. Traktował człowieka jak istotę niższą, a jego mózgu używał jako podręcznego komputera tłumaczącego. Z tego choćby względu żadna współpraca nie mogła wchodzić w rachubę. Tym bardziej, że cele i zamierzenia obcego przybysza nie były właściwie znane. Wiktor uznał tę sytuację za całkowicie nie do przyjęcia: nie może być mowy o partnerskiej współpracy, gdy ktoś sięga po całą informację dostępną w cudzym mózgu nie wyjawiając ani jednej własnej myśli…
O, nie! W taki sposób nie pozwolę się traktować! zbuntował się Wiktor, gdy wolnym nareszcie od kontroli umysłem ogarnął swą sytuację. Gotów jestem zrozumieć, że ktoś otrzymał trudne zadanie, że ma wymagającego szefa i mnóstwo trudności w nieznanym terenie. Ale, do diabła, ja także mam szefa, który nie lubi, gdy bez uprzedzenia opuszczam dzień roboczy. Skoro ten bęcwał z Megrez szpera w mojej pamięci wynajdując tam rzeczy, o których prawie już zapomniałem, to znaczy, że wie wszystko, co i ja wiem. Więc niby dlaczego nie uwzględnia takich elementarnych spraw jak moje śniadanie czy telefon do szefa z prośbą o dzień urlopu? To jest po prostu bezczelność i lekceważenie. Czuję się zwolniony z jakichkolwiek uprzejmości wobec niego!
Trzeba przyznać, że przez całe przedpołudnie Wiktor uczciwie próbował – z ciasnego kącika świadomości, do którego zepchnęła go rozpanoszona osobowość Megrezyjczyka – nawiązać z nim partnerski dialog, ustalić jakieś zasady współpracy, jakiś modus vivendi niezbędny w sytuacji, gdy dwie osobowości posługują się tym samym ciałem i umysłem. Nic z tego! Przybysz zawłaszczył jedno i drugie, uchylając się od uznania jakichkolwiek praw swego gospodarza. Prawdę mówiąc ani razu nie zwrócił się bezpośrednio do Wiktora, nie przedstawił się nawet, nie wypowiedział słowa powitania, nie mówiąc już o przeprosinach za niezwykłe najście.
Albo jest to wyjątkowo źle wychowany osobnik, albo, co gorsza, wszyscy oni mają takie paskudne maniery, pomyślał Wiktor. Tak czy owak, jeśli wróci i jeśli będzie się ze mną w taki sposób obchodził, postaram się wymyślić i zastosować środki odwetowe.
Pustka w żołądku i obolałe stopy sprawiły, że Wiktor czuł wzrastającą niechęć do swego gościa, chociaż początkowo uznał swą przygodę za interesującą i rokującą ciekawe perspektywy. Po paru godzinach uganiania się po mieście i wystawiania na szyderstwa wolał, by jednak jego kontakty z pozaziemską cywilizacją na tym się zakończyły. Równocześnie zdał sobie sprawę z tego, że po ewentualnym powrocie Megrezyjczyk – jeśli tylko zechce – będzie mógł zapoznać się dokładnie ze wszystkimi myślami, które Wiktor snuł podczas jego nieobecności. W tej sytuacji wymyślanie jakichkolwiek posunięć przeciwko przybyszowi nie miało sensu: wszelkie najtajniejsze knowania Wiktora nie dawały się w żaden sposób ukryć…
– Bezczelny, kosmiczny cham! – warknął Wiktor wstając z ławki.
Rozparty na przeciwnym końcu ławki mężczyzna wyglądający na drzemiącego pijaka wcale łiie spał. Od dłuższego czasu obserwował Wiktora spod oka, a teraz poruszył się nagle.
– Pan coś mówił? – zagadnął.
– Nie do pana – mruknął Wiktor i powlókł się w stronę ulicy.
– Zaraz, zaraz! – Typ z ławki dogonił go nadspodziewanie zwinnym susem. – Niech pan zaczeka. Pan powiedział: „kosmiczny cham". Kogo pan miał na myśli?
Wiktor szedł przed siebie, nie oglądając się na natręta, lecz ten najwyraźniej nie miał zamiaru się odczepić.
– Zaczekaj, przyjacielu! – powiedział przymilnie. – Widziałem, jak ten głupi wykidajło wypieprzył cię z ministerstwa. Znam to, słowo daję! Czy ten twój nie jest przypadkiem z Aldebarana?
Wiktor zatrzymał się i odwrócił w kierunku podążającego za nim człowieka.
– Z Aldebarana? – spytał mierząc podejrzliwie wzrokiem niedużego, łysawego mężczyznę w pomiętym ubraniu.
– Siedzę tu i czekam… i, co gorsza, zaczynam trzeźwieć. A jak wytrzeźwieję, to ten bydlak z Aldebarana znowu mnie dopadnie i każe mi wygadywać te swoje błazeństwa… – wyjaśnił pijak gorliwie. – Więc jak zobaczyłem, że ciebie też wyrzucili, tak jak mnie w ubiegłym tygodniu, to pomyślałem, że może mój Aldebarańczyk znalazł sobie nową ofiarę i da mi wreszcie spokój…
– Niestety! Mój pochodzi z Układu Megrez… – powiedział Wiktor z pewnym współczuciem.
– I co? Włazi w ciebie każdego ranka i ujeżdża cię do wieczora, z krótkimi przerwami na posiłki?
– Nie wiem… Dziś… pierwszy dzień… – bąknął Wiktor.
– Wyrazy współczucia! – Pijak wyciągnął dłoń w jego kierunku. – Wszystko jeszcze przed tobą. Musimy trzymać się razem, bo nas wykończą te bydlaki… Mów mi Adam… Widzisz, co ze mnie zrobił ten Aldebarańczyk? Już drugi tydzień nie mogę się od niego uwolnić. Z pracy mnie wylali, przepiłem wszystkie oszczędności, a on codziennie, parę razy na dobę przychodzi i sprawdza, czy przypadkiem nie wytrzeźwiałem. Początkowo próbował wylewać mi alkohol, ale zawsze jakoś udało mi się znaleźć przyjaciela, który coś postawił… A propos, nie masz czegoś do picia?
– Może by się znalazło, w domu… Więc mówisz, że już drugi tydzień… A ja miałem nadzieję, że mój poszedł sobie do diabła i zostawił mnie w spokoju…
– Nie łudź się. Ja też na to liczyłem. Ale, niestety, okazuje się, że to niełatwa sprawa znaleźć takich jak my. Mało kto jest podatny na sterowanie, jak mówi mój Aldebarańczyk.
– Czyżby z tobą rozmawiał?
– Skądże znowu! On traktuje mnie jak zwierzę… Ale mogę słyszeć, co moimi ustami mówi do innych ludzi. Odkąd wpadłem na ten pomysł z piciem, zmuszony był usprawiedliwiać się przed rozmówcami z powodu mojego stanu. Każdemu wyjaśniał, że wciąż nie może znaleźć innego człowieka odpowiedniego do roli nosiciela jego osobowości. Na szczęście wszystko, co mówił, brano za pijacki bełkot. Tym sposobem pozbywam się go na dłuższe okresy, bo kiedy jestem pijany, nie ma ze mnie żadnego pożytku i zapewne lata i szuka sobie kogoś innego. Może wreszcie znajdzie…
– Metoda jest skuteczna – uśmiechnął się Wiktor – lecz chyba trochę zbyt kosztowna… No i dla zdrowia też nieobojętna!
– Jeśli tylko będę miał co pić, to na pewno go przetrzymam! – oświadczył Adam buńczucznie. – Ale, jak na razie, czuję się niebezpiecznie trzeźwy…
– No dobrze, chodźmy! – powiedział Wiktor z rezygnacją. – Masz rację, może lepiej trzymać się razem…
– Jestem ci szczerze wdzięczny! – ucieszył się Adam. – Nie damy się żadnym kosmicznym bydlakom!
– Gdyby twój Aldebarańczyk lepiej cię pilnował, nie mógłbyś się upijać – zauważył Wiktor, gdy szli do taksówki.