Tak więc po tym pierwszym, koleżeńskim telefonie zawitałem do Janusza na Suwalską. Okazało się, że mieszkamy bardzo blisko siebie i że wprost nieprzyzwoitością będzie nie zajrzeć do niego raz na parę dni czy tygodni. Janusz przyjmował gości w małym podłużnym pokoju, wśród stosów książek na regałach i pryzm czasopism spiętrzonych na podłodze – herbatą, a czasem małymi kieliszkami rumu lub czeskiej beherovki. Siedział przy dosuniętym do ściany biurku drobny i szczupły, z twarzą skrytą pod bujnym zarostem, palił i gestykulował, wygłaszając namiętne sądy o sytuacji w kraju i ruchu fantastycznym, o niektórych pisarzach niesłusznie wyniesionych na piedestały przez krytykę i los. Relacjonował najnowsze lektury i własne pomysły. Odsłaniał związek fantastycznych fabuł z mechanizmami rzeczywistości, którą obaj mieliśmy za oknem. Bardzo jednoznaczny, bezpośredni nieraz związek. Słyszałem, że robił to także na spotkaniach autorskich, które lubił i na które, póki mógł, jeździł z przyjemnością. Natomiast wiem, że nie zabrał na żadne z tych spotkań dwu plastelinowych matryc medalu „im. George'a Orwella", który zamierzał prywatnie przyznawać najciekawszym przedstawicielom młodej polskiej fantastyki socjologicznej. Leżały te matryce na stosie „Tygodników Powszechnych” i „Przeglądów Katolickich” tuż przy biurku; Janusz cyzelował je własnoręcznie. Na jednej gołąbek próbował wydostać się z kuli ziemskiej przedstawionej w formie klatki. Na drugiej dominowały wielkie inicjały IGO i motyw pękającego łańcucha.
Przed sobą na kilku półkach ustawionych nad biurkiem miał Janusz obok słowników wiele plakietek i statuetek, które dostał od innych. Przybywało ich w czasie naszej krótkiej, trzyletniej znajomości. Nagroda „Młodego Technika”, dwie Sepulki od Polskiego Stowarzyszenia Miłośników Fantastyki, Nagroda Fandomu Polskiego – małe i duże, ładne i pokraczne – a wśród nich bardzo piękna statuetka Nagrody Ministra Kultury i Sztuki z 1980 roku za powieść „Cylinder von Troffa”. Dumny z nagród społecznych, bywało, że o tej ostatniej nagrodzie wyrażał się Janusz z przekąsem, ale jej nigdy nie schował. Nie uważał się za szkodnika. Sądził, że jego pisarstwo jest konstruktywne, że wypowiadając się za pomocą SF w obronie jednostek przeciw próbującym je unicestwić systemom – nie burzy, lecz buduje. Uważał, mówiąc krótko, że należała mu się ta ministerialna nagroda. Należała się i innym, to również pogląd Janusza, a ponieważ Minister zbyt rzadko spoglądał życzliwie na polską S F, wymyślił Janusz własną nagrodę.
Może to najlepiej charakteryzuje Janusza. Oddać, co otrzymał, nie być dłużnikiem, podzielić się. Z czytelnikami – talentem, twórczością, wiedzą, swoim czasem. Z kolegami po piórze – także doświadczeniem, bywało, że znaczącą kwotą, kontaktami. Był Janusz przekonanym i aktywnym członkiem ZAiKS-u; miał dobre zdanie o tej organizacji pomagającej pisarzom znosić nierytmiczności współpracy z wydawcami i drukarniami. Namówił Oramusa, namówił mnie, dał swoją rekomendację. Żadnej innej organizacji pisarskiej nam nie polecał: w czasie, w którym się spotykaliśmy, żadna inna nie spełniała jego oczekiwań i wymagań.
roli organizacji pisarskich w życiu autorów, o stawkach za literaturę, nawet o podatkach dyskutowaliśmy w długie wieczory. Miał się Janusz za wielkiego specjalistę w tej dziedzinie – finanse, kruczki prawne, głupstewka systemów podatkowych, sprzeczności w systemie, niekonsekwencje – to był jego konik. Wiem, że dawał się tą wiedzą we znaki paniom i panom w rachubach, kwesturach, działach finansowych. Także w swoim ukochanym ZAiKS-ie. Obiecał podzielić się tą wiedzą z paroma osobami, ale już nie zdążył. Czytelnicy mogą rozpoznać strawersowane okruchy tej pasji w dużych partiach najlepszej chyba jego powieści, „Limes inferior”. Traktuje ona o perypetiach „elektronicznego cinkciarza" w otchłaniach piekła na ziemi zwanego Argolandem. Janusz nie lekceważył cinkciarzy, sądzę, że ich szanował. Dlatego gdy przy krytycznej okazji nazwano „Limes inferior” powieścią „o pracy", widać było, że nie sprawia mu ta opinia przykrości.
O czym Janusz opowiadał jeszcze? Na pewno nie o pracy zawodowej, tam miał jakieś złe doświadczenia, o których rozwodzić się nie lubił. Czasami mówił o wypracowaniach córki i o programie szkolnym… Najczęściej o polskiej science fiction, Janusz systematycznie czytał nową prozę, czytał krytyków. Czasem miał nam za złe, że zbyt pospiesznie lansujemy nowe wielkości. Był w tym bliski Lemowi, od prozy oczekiwał racjonalizmu, trzeźwości, poprawnego działania literackich światów. Nie lubił mgieł sennych, narkotycznych czy alkoholowych majaków. Ale sprzyjał nowej prozie, niektórych jej autorów lubił bardziej niż ją samą. Pewnie dlatego wciągnęła go gra o kształt organizacyjny polskiej fantastyki naukowej. Jako wybrany przez ruch autentyczny lider wszystkich polskich fantastów, zaangażował się w próby zarejestrowania polskiej sekcji World Science Fiction. Częściowo w tej sprawie pojechał wiosną 1985 roku na konwent do Włoch, gdzie niespodzianie powalił go silny nawrót choroby, która go już nie opuściła do końca.
2.
Janusz był namiętnym palaczem. Palił od szesnastego roku życia, pamiętam, jeszcze na początku 1984 roku, zaczepiony przeze mnie, wygłosił zdecydowaną pochwałę tytoniu, ale już w maju musiał iść na operację. Lekarze zrobili swoje, powiedzieli mu później, że nowotwór w lewym płucu częściowo usunęli, zalecili naświetlania, a żonie dodali po cichu, że przed Januszem pół roku życia. Nikt chyba oprócz Jadwigi o tym nie wiedział, a Janusz może się i domyślał, ale nie robił problemów. Po sześciu miesiącach rekonwalescencji i naświetlaniach kobaltem zaczął chodzić do pracy, wstawał rano, wracał po południu, trochę czytał, zażywał leki, odpoczywał. Gości przyjmował najczęściej już nie w małym pokoiku, lecz w dużym, gościnnym, leżąc na kanapie. Odstawił papierosy, czasem tylko w nocy śniło mu się, że pali i wtedy, jak mówił, budził się przerażony i zlany potem. Lecz dalej notował pomysły i opowiadał o nich, przedstawił wydawcom kilka nowych, ciekawych konspektów. Już w 1985 napisaliśmy wspólnie esej o polskiej SF dla fińskiego fanzinu. Janusz wziął dzielnie większą część tej pracy na siebie. Ale siły go opuszczały, zaczęły się bóle od przerzutów. Do ostatnich dni mówiło się, że to bolą końcówki nerwów podrażnionych naświetlaniami. Mówiło się też, czego Janusz dokona, kiedy bóle ustąpią.
W tym ostatnim okresie przeżywał duży i zasłużony sukces pisarski. Żartobliwie mawiał o sobie, że jest pierwszy po Lemie, a my powtarzaliśmy to niezależnie od niego. Zresztą raczej on powtarzał to po nas. Jeśli Lem zdawał się być górą odległą, skalistą i wyniosłą, to Janusz był osobą znacznie bliższą, kimś w rodzaju przyjacielskiego guru. Góra i guru. Prawie do końca, także po operacji, kiedy tylko było to jeszcze możliwe, Janusz spotykał się z czytelnikami. Pamiętam bardzo dobre spotkanie Janusza zimą 1983/1984 z pełną salą studenckiego Remontu/Kwantu i triumfalny pobyt w Staszowie jesienią 1984. W tym ostatnim okresie dostał parę nagród klubowych, jego książki zdobywały pierwsze miejsca w różnych plebiscytach, dostał nawet nagrodę „Fantastyki” – za „Wyjście z cienia”, a później także pośmiertną, za cały dorobek twórczy. Ale radość człowieka, który zdążył powiedzieć dużo z tego, co miał do powiedzenia, został wysłuchany, zrozumiany, zaakceptowany – była Januszowi dana już wcześniej. Jego sposób demaskowania przeróżnych społecznych Lewiatanów podobał się, wzbudzał zaufanie, dawał intelektualną satysfakcję. Czytelnicy na spotkaniach sugerowali, żeby z najcelniejszych, ostatnich powieści Janusza egzaminować na maturze. Uśmiechnął się tylko, kiedy mu to powtórzono. Był już w szpitalu, bóle atakowały go falami. To wtedy, na trzy tygodnie przed śmiercią, ze szpitalnego fotela udzielił przez telefon wywiadu Jerzemu Łuczakowi z katowickiej TV. Była okazja, Śląski Klub Fantastyki przyznał Januszowi doroczną Śląkfę. Janusz mówił wolno, precyzyjnie, z wysiłkiem. Z powodu telefonicznych zakłóceń musiał wielokrotnie odpowiadać na te same pytania. Nie powtarzał się dosłownie, potem analizował swoją wypowiedź. Widać było, że jest bardzo zmęczony, ale tym rodzajem zmęczenia, które raczej przedłuża, niż skraca życie.