– Piękne pole do popisu dla autorów powieści fantastycznych: teoria nieskończonej, na przykład, mnogości współśrodkowych światów! – zauważyłem sennie.
– Wiesz, że to nawet niegłupia myśl! – podchwycił Ray – tylko, niestety, nie da się tego sprawdzić; nie ma sposobu zmienienia własnej krzywizny!
– Czy nie wystarczy skrzywić się na twarzy? – zjadliwie podsunął Bert, nie znajdując widać rozsądnych argumentów dla obalenia hipotez Raya.
– Spróbuj, może nie wrócisz i przestaniesz mnie wreszcie drażnić – dobrodusznie acz z politowaniem poradził mu Ray.
– A żebyś w podróży miał większe zaufanie do moich teorii, powiem ci jeszcze, że to wszystko nie jest sprzeczne z elektrodynamiką kwantową, nawet w ujęciu relatywistycznym! Sam sprawdzałem.
Zrobiło się późno, więc postanowiliśmy zakończyć pogawędkę. Wyszliśmy z baru. Dałem się namówić Rayowi na odprowadzenie go do domu – szliśmy ztresztą prawie w tym samym kierunku.
– Posłuchaj, Sid – odezwał się nagle Ray – wpadnij na chwilę do mnie! Muszę ci coś pokazać!
– O tej porze? – spytałem zaskoczony.
– Tak! Koniecznie! Bardzo mi na tym zależy!
Poszedłem. Ray mieszkał sam w małej willi, w ogrodzie otoczonym gęstym żywopłotem. Gdy otwierał drzwi, zauważyłem, że są okute i zaopatrzone w podwójny zamek. W oknach były grube kraty.
– Cóż to? Obwarowałeś się, jakbyś złoto produkował! Znalazłeś
”kamień filozoficzny”? – zażartowałem.
– O, to coś znaczenie cenniejszego! – oznajmił Ray tajemniczo i przepuścił mnie do sieni. Zamknął drzwi od wewnątrz i schował klucze do kieszeni. Po chwili znaleźliśmy się w sporym pokoju oświetlonym jaskrawym światłem kilku łuków rtęciowych. Pachniało ozonem. Pod jedną ze ścian stało spore rusztowanie z rur metalowych, oplecione biegnącymi
w różnych kierunkach kablami. Na szczycie rusztowania, pod samym su
fitem stał dziwny, półprzejrzysty graniastosłup wielkości sporej beczki od wina – nie wiem, dlaczego od razu skojarzył mi się z beczką – a po obu jego stronach widniały dwa potężne nabiegunniki elektromagnesów. Graniastosłup miał w podstawie foremny sześciokąt, był wykonany z jakiegoś szkliwa i w świetle rtęciówek wyraźnie fluoryzował zielono.
– Siadaj! – Ray podsunął mi fotel. – I pozwól, że cię ponudzę jeszcze przez chwilę.
Usiadłem. Ray milczał przez chwilę, jakby wahał się przed doniosłą decyzją.
– Pamiętasz, co powiedziałem na temat zakrzywienia przedmiotów w czasoprzestrzeni? – spytał po chwili. – I o tym, że nie można praktycznie zmienić dowolnie własnego zakrzywienia?
Przytaknąłem, a on ciągnął:
– Istnieje jednak pewna możliwość przeniesienia się w inną czasoprzestrzeń, bez zmian w zakrzywieniu. Gdyby tak… odwrócić się, jakby… „wypukłą" stroną do wypukłości wszechświata… mówię oczywiście językiem naszego trójwymiarowego modelu, abyś mnie lepiej zrozumiał… W czterech wymiarach jest to również do pomyślenia! Po takiej transformacji nasza krzywizna wyznaczy nową czasoprzestrzeń, jakby symetryczne odbicie naszej! Wyobrażasz to sobie?
Nie bardzo sobie wyobrażałem, ale kiwnąłem na wszelki wypadek •głową.
– Takie odwrócenie spowoduje znalezienie się obiektu w antyczasoprzestrzeni, w przestrzeni stycznej do naszej – na powierzchni „kuli" stycznej w danym punkcie do naszej czterowymiarowej kuli – wszechświata! A co najważniejsze – znalazłem sposób na zrealizowanie tego eksperymentu. Zasada jest dosyć skomplikowana, polega na odwróceniu fazy fal materialnych…
– Ależ… – przerwałem, prawie przerażony – to prowadzi do zamiany materii w antymaterię?
– Brawo! – ucieszył się Ray. – Uchwyciłeś sens mojej metody! Właśnie o to chodzi!
– Chcesz się… zantymaterializować?
– Oczywiście! I wbrew pozorom, nie równa się to samobójstwu…
Zauważ tylko, że ze względu na zasadę symetrii w przyrodzie, w antyprzestrzeni musi dominować antymateria! Tu tkwi rozwiązanie zagadki powstania naszego Wszechświata: z potężnego kwantu energii powstała niegdyś para „cząstek": Wszechświat, który wytworzył przestrzeń przez wypełnienie jej materią, oraz Antywszechświat, złożony z antymaterii wyznaczającej antyprzestrzeń. To, że w naszej przestrzeni obserwujemy obecność stosunkowo niewielkiej ilości antycząstek, stanowi dowód, że możliwe jest „przeciekanie" tychże z antyprzestrzeni! To nasunęło mi myśl, że można by transformować całe struktury atomowe i cząsteczkowe z przestrzeni do antyprzestrzeni i odwrotnie. Tu dopiero wyłoniły się trudności techniczne! Co innego w obliczeniach: wystarczy zmienić znak plus na minus i gotowe! Z doświadczeniem jest o wiele trudniejsza sprawa… Ale dosyć, nie mamy czasu! Ta fluoryzująca bryła tam na górze, to monokryształ pewnej złożonej substancji, mniejsza o nazwę, wątpię nawet, czy takową posiada… Wewnątrz jest wydrążona i dopasowana do mojego kształtu. Elektromagnesy dają niezwykle silne pole szybkozmienne o dużej niejednorodności. Rezonansowe drgania siatki krystalicznejdają… zresztą, to nie jest teraz istotne. Musisz mi dopomóc w eksperymencie!
– Jak to? Więc naprawdę wybierasz się w antyprzestrzeń?
– A co myślałeś? Że ciebie wyślę? O, nie, nie potrafię odmówić sobie tej przyjemności!
– A jak zamierzasz wrócić stamtąd? Bo, o ile dobrze zrozumiałem, całe urządzenie pozostanie tu, na miejscu…
– Tak, tak! – niecierpliwie tłumaczył Ray. – Ale to wystarczy. Wrócę samorzutnie. Jeśli wzbudzenie nie jest zbyt silne, układ,, to znaczy ja i kryształ, po pewnym czasie powraca samorzutnie do stanu wyjściowego. Na początek damy minimalne parametry…
Podszedł do stojącego w kącie pulpitu rozdzielczego i pokręcił gałkami, kontrolując równocześnie wskazania mierników.
– Gdy będę gotów, naciśniesz ten oto klawisz – powiedział wskazując zielony przycisk na tablicy. – Po dziesięciu sekundach urządzenie zadziała samo. Powinienem zniknąć ci na chwilę z oczu. Spróbuj złapać czas na stoperze.
– Czy… jesteś pewien, że nic się nie stanie? – spytałem drżącym głosem, a ręce trzęsły mi się z emocji.
– Przecież to j a się wybieram, a nie ty! Czego się boisz? Musi się udać!
Jego pewność siebie uspokoiła mnie nieco. Widocznie ryzyko nie było zbyt wielkie…
– Mam zapas tlenu na cztery godziny. To powinno wystarczyć aż nadto… – mówił wciągając jakiś dziwny kombinezon i przypinając butlę z gazem. – No, uważaj, za minutę start!
Wgramolił się na szczyt rusztowania i rozsunął dwie połówki kryształu. Były tak idealnie dopasowane, że przedtem nie zauważyłem nawet rozcięcia. Po chwili siedział w środku, a kryształ zamknął się za nim. Liczyłem sekundy. Ledwo mogłem trafić palcem na przycisk, tak mi dłonie latały z podniecenia. Nacisnąłem – lampy zgasły. Ciemna sylwetka Raya odcinała się wyraźnie na tle gasnącej luminescencji.
Owad w kawałku bursztynu! przemknęło mi przez myśl porównanie.
W następnej sekundzie zawarczał generator, szczęknęły przekaźniki i… ciemna sylwetka, jakby zdmuchnięta, zniknęła mi sprzed oczu! Zapłonęły lampy. Przede mną stało rusztowanie, lecz na jego szczycie nie było ani kryształu, ani Raya! Z wrażenia zapomniałem uruchomić stoper. Uczyniłem to pospiesznie dopiero po jakichś dwóch sekundach. Czekałem w napięciu. Siedem, osiem sekund… ledwo dosłyszalny trzask i na dawnym miejscu nagle pojawił się kryształ z Rayem wewnątrz. Otworzył się i Ray wysunął zeń głowę.