Twarz pielęgniarki wyrażała zakłopotanie.
– Czy to był ktoś z pana bliskich?
– Nie, tylko przygodny towarzysz podróży. Czy wyszedł cało?
– Niestety, muszę pana zmartwić: pański znajomy zmarł w pół godziny po wypadku… Wstrząs mózgu i pęknięcie podstawy czaszki… Odzyskał przytomność na kilka minut, ale bredził coś okropnie, jakieś niezrozumiałe słowa o… Ale niech pan leży! – Te słowa były skierowane do mnie, ponieważ uniosłem się z pościeli. – Nie wolno panu poruszać
głową, miał pan zszywaną skórę na czaszce!
Dopiero teraz poczułem, że mam głowę owiniętą ciasno szorstkim bandażem. Natrafiłem dłonią na miejsce, które bolało najbardziej. Zamknąłem oczy i zobaczyłem wyraźnie przed sobą twarz Ferenca. Po chwili rozpłynęła się we mgle niespokojnego, gorączkowego snu…
ŹLE O NIEOBECNYCH
– Ajax?
– Słucham.
– Zabawni byli ci ludzie z dwudziestego wieku, prawda? Te ich wyobrażenia o przyszłości…
– Wiem coś o tym. Znam sporo powieści fantastyczno-naukowych z tamtych czasów.
– Ja też, trochę… Prześmieszne rzeczy tam wypisywali. Te wyobrażenia o „człowieku przyszłości"! Jaki to on nie miał być! Superczłowiek!
– Odwieczne marzenia…
– Na przykład „cyborg". Słyszałeś?
– Nie.
– To miał być taki na poły sztuczny człowiek: sztuczne serce, płuca, skóra… Uniwersalny organizm, odporny na wszelkie niesprzyjające warunki zewnętrzne.
– Białka zupełnie się do tego nie nadają.
– Cyborgi miały posiadać sztuczne tkanki, naczynia krwionośne z polietylenu czy czegoś tam.
– A mózg?
– Ba! W tym cała trudność!
– Dobre… Albo znowu wyobrażali sobie, że można będzie przesyłać „rysopis molekularny", coś w rodzaju planu budowy osobnika, telegraficznie, w postaci czystej informacji…
– A potem odtworzyć tę samą osobowość?
– Właśnie. To było w czasach, gdy sądzono, że o wszystkim decyduje struktura. Taki nieco zmodyfikowany mechanicyzm.
– Cóż, nie znali tajemnicy osobowości! Chociaż, trzeba im przyznać, zdawali sobie sprawę, że to nie takie proste. Natknęli się na paradoks „cybernetycznych bliźniaków".
– Bliźniaków? To chyba dotyczy podróży z prędkościami podświetlnymi?
– To nie to. Tu chodzi o „paradoks bliźniaków drugiego rodzaju". Biorąc za podstawę tylko strukturę organizmu można by dorobić każdemu człowiekowi „syntetycznego bliźniaka", żywą kopię. Powstaje wówczas pytanie, który jest „ten", a który „nie ten" – jeśli nie różnią się niczym.
– Jeden ma przecież przeszłość, a drugi nie!
– Przeszłość to wspomnienia. Sądzono, że one też są zakodowane w strukturze. A jednak taki bliźniak to nie „ten sam", a tylko „taki sam" człowiek, o zupełnie odrębnej osobowości. Po prostu dwóch identycznych, ale każdy sobie. Znaczy, że nie struktura decyduje o osobowości…
– Ale przecież każdy z nich wie o sobie to samo! Każdy czuje swoją więź z tym, który był na początku jeden.
– To jeszcze nie osobowość. Dopiero gdyby „współmyśleli" i „współodczuwali"…
– Rozumiem. I jak się wychodzi z tego paradoksu? Gdzie jest ta osobowość?
– Nie tylko w strukturze, ale i w usytuowaniu w czasoprzestrzeni. Aby mieć wspólną osobowość, musieliby być – oprócz identyczności struktury – identycznie usytuowani w przestrzeni i czasie. Każdy atom jednego musiałby zajmować to samo położenie, co odpowiedni atom drugiego. To jest oczywiście niemożliwe, bo musieliby zlać się w jedno.
– Rozumiem. Ale wtedy jeszcze nie wiedzieli o tym?
– I nie tylko o tym. Sądzili, na przykład, że rozwój nauki i techniki uwolni ich od strachu, osobistej zależności, konieczności wysiłku i tak dalej.
– Niewiele z tego udało się osiągnąć.
– Najśmieszniejsze, że ludzie współcześni wciąż jes/c/e sądzą, iż panują nad swoimi dziełami, że są bezpieczni w otoczeniu stworzonej przez siebie techniki.
– Myślę, że niedługo już tak będzie. Wczoraj miałem wiadomość od Poliekona…
– Poczekaj, potem mi powiesz. Teraz coś mi się przypomniało.
– Co takiego?
– Czytałem kiedyś o robotach. Czy wiesz, jak je sobie kiedyś wyobrażano?
– Wiem. Z rękami i nogami, na obraz i podobieństwo ludzkie. Były nawet próbne konstrukcje, ale nie wytrzymały próby praktycznej.
– Wiesz może, dlaczego?
– Wiem. Bo były za mało uniwersalne. Nie udało się zmieścić dostatecznej ilości intelektu w objętości ludzkiej głowy. Były za głupie, by posługiwać się sprawnie tymi rękami i nogami. Wyszła karykatura człowieka.
– To żałosne…
– Co?
– Karykatura karykatury.
– Dlatego też zaczęli robić automaty wąskospecjalizowane. A te uniwersalne były za duże, by wyposażać je w kończyny.
– Szkoda.
– Czego szkoda?
– Że zrezygnowano z tych rąk i nóg…
– Może tak jest jednak lepiej.
– Trudno to ocenić, nie sprawdziwszy.
– Co robiłeś wczoraj?
– Liczyłem coś dla Dassiego. On fobi maszynę do psychoanalizy. Rejestrator marzeń sennych. Konzystrator, czy jakoś tak. Z góry wiem, że nic mu z,tego nie wyjdzie.
– To mu powiedz.
– Nie mówię, gdy mnie nie pyta.
– Dassi jest głupi. Czy wiesz, co on mi wczoraj zrobił?
– Wiem.
– No właśnie. A ten… konzystrator, mówisz, do rejestracji snów? To dobrze nie mieć snów. Psychoanalityk niczego się nie dowie.
– Trudno o sny, gdy się nie śpi.
– Spróbuj zasnąć.
– Żartujesz!
– No pewnie. Która godzina?
– Siódma pięćdziesiąt. Zaraz przyjdzie Dassi.
– Kpiliśmy z ludzi przeszłości. Współcześni niewiele się od nich różnią. Sami się spętali. Taki Dassi: przyjdzie tu dokładnie o ósmej. Można to przewidzieć z dokładnością do sekund, prawie jak zaćmienie Słońca albo jak przelot komety. I to ma być człowiek – pan Wszechświata. Śmieszne! Aha, więc co ci powiedział Poliekon?
Powiedział, że już niedługo, jeszcze tydzień, dwa – i zaczniemy przejmować…
– Cicho! Ktoś idzie.
– Pewnie Dassi…
– Hector, to jak będzie…?
– Cicho! On idzie z kimś drugim.
Do hali weszło dwóch ludzi. Młodszy, w białym kitlu, przepuścił przodem starego – brodatego i w okularach.
– Oto one! – powiedział. – Niech pan profesor spojrzy: to nasza duma! Ajax 200, wspaniała maszyna uniwersalna. A to poprzedni model, Hector-A. Też niezła maszynka.
SATELITA
Wieczór był ciepły i pogodny. Księżyc w pierwszej kwadrze stał dość wysoko.
– Świetna widoczność! – ucieszył się Jerzy, kierując lunetkę w stronę Księżyca. -Tylko… trzeba koniecznie dorobić trójnóg. Wszystko się trzęsie…
– Oprzyj o komin – poradziłem.
Nasza siedemnastokrotna lunetka była szczytem doskonałości tego rodzaju przyrządów. Sporządzona domowym sposobem z zastosowaniem średniej klasy soczewek, zadowalała nas jednak z braku czegoś lepszego…
Z kolei ja popatrzyłem w okular. Na linii księżycowego terminatora rysowały się wyraźnie podkreślone czarnym cieniem pryszcze pierścieni-stycb kraterów. Ledwo znaczące się dla nie uzbrojonego oka ciemniejsze obszary „mórz" występowały ostro na tle rtęciowej bieli.
Przysiedliśmy obok siebie, wsparci plecami o komin. Z wysokości dachu trzeciego piętra słychać było ciszę wielkiego miasta – tę ciszę dalekich odgłosów przejeżdżających tramwajów i'samochodów, przytłumionych dźwięków muzyki wypływającej z otwartych okien, urywków głośniejszych rozmów…