Tego nie wiedziała, ale była przekonana, że istnieje. Życie wcześnie nauczyło ją, że nie należy przechodzić do porządku nad czymś, co wywołuje ucisk w żołądku, że lepiej dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat. Jeśli po prostu zbagatelizuje sprawę, to nigdy się nie dowie, co mogłoby się wydarzyć, a to było gorsze niż odkrycie, że na początku popełniło się błąd. Ze świadomością pomyłki można żyć dalej, nie oglądając się za siebie i nie zastanawiając, co mogłoby się wydarzyć.
Dokąd to wszystko prowadzi? Co oznacza? Czy znalezienie listu było jej pisane, czy to zwykły zbieg okoliczności? A może było to po prostu przypomnienie o tym, czego brakowało jej w życiu? Bezwiednie zawijała pasmo włosów na palec, usiłując znaleźć odpowiedź. Dobrze – zdecydowała się wreszcie. – Mogę z tym żyć.
Zaciekawił ją tajemniczy autor, to prawda, i nie miało sensu oszukiwanie samej siebie. Ponieważ nikt inny tego by nie zrozumiał (jak mógł zrozumieć, skoro jej to się nie udało), postanowiła nikomu nie wspominać o swoich przeżyciach.
Gdzie jesteś?
W głębi duszy wiedziała, że fascynacja Garrettem i poszukiwania go do niczego nie prowadzą. Stopniowo cała ta sprawa przemieni się w jakąś niezwykłą opowieść, którą co jakiś czas będzie sobie przypominać. Będzie dalej żyła jak dotąd – pisząc artykuły, spędzając czas z Kevinem, robiąc to wszystko, co musi robić matka samotnie wychowująca dziecko.
Była bliska prawdy. Jej życie miało się potoczyć tak, jak to sobie wyobraziła. Jednak trzy dni później wydarzyło się coś, co skłoniło ją do wyjazdu do nieznanego miasta z jedną walizką i kilkoma kartkami, które mogły mieć jakieś znaczenie albo nie.
Odkryła trzeci list od Garretta.
Rozdział czwarty
W dniu, w którym odkryła trzeci list, nie spodziewała się niczego niezwykłego. Był to zwykły letni dzień w Bostonie – gorący i wilgotny. Podano w dzienniku, że jak zazwyczaj w taką pogodę, doszło do kilku napadów i dwóch morderstw.
Teresa siedziała w pokoju redakcyjnym i szukała danych o dzieciach autystycznych. „Boston Times” dysponował doskonałą bazą danych o artykułach opublikowanych w poprzednich latach w różnych czasopismach. Za pośrednictwem komputera miała również dostęp do biblioteki Harvardu oraz Uniwersytetu Bostońskiego. Zbiory składające się z dziesiątków tysięcy artykułów ułatwiały poszukiwania, zbieranie danych i pozwalały znacznie oszczędzić czas.
Po dwóch godzinach Teresa znalazła blisko trzydzieści tekstów napisanych w ciągu ostatnich trzech lat i opublikowanych w czasopismach, o których nigdy nie słyszała. Sześć tytułów zapowiadało się interesująco. W drodze do domu miała przejeżdżać obok Harvardu i postanowiła, że wtedy je odbierze.
Już miała wyłączyć komputer, gdy nagle przyszła jej do głowy pewna myśl i cofnęła rękę? Dlaczego nie? – zadała sobie w duchu pytanie. – To strzał na chybił trafił, ale co mam do stracenia?
Usiadła przy biurku, ponownie wybrała dostęp do bazy danych Harvardu i wystukała słowa: LIST w bUTELCE. W systemie bibliotecznym artykuły są układane tematycznie lub według nagłówka. Teresa zdecydowała się na wyszukiwanie według nagłówka, by przyśpieszyć procedurę. Na ogół klucz tematyczny pozwalał odnaleźć więcej artykułów, ale przeglądanie ich było bardzo nużące, a ona nie miała na to czasu.
Lista ją zdumiała. Z tuzin różnych artykułów, które napisano na ten temat w ciągu ostatnich kilku lat! Większość z nich opublikowano w periodykach naukowych, a ich tytuły sugerowały, że butelki wykorzystano do badań prądów oceanicznych.
Trzy artykuły wydawały się interesujące, spisała tytuły, żeby również i ich odbitki zabrać z biblioteki w drodze do domu.
Panował duży ruch, samochody posuwały się powoli. Pokonanie odległości z redakcji do biblioteki, zrobienie odbitek dziewięciu wybranych artykułów zabrało jej więcej czasu, niż przewidywała. Późno dotarła do domu, telefonicznie zamówiła kolację z pobliskiej chińskiej restauracji i usiadła na kanapie z trzema artykułami o listach w butelkach.
Pierwszy tekst, który wybrała, ukazał się na łamach „Yankee” przed rokiem w marcu. Opisano w nim historię listów pozostawianych w butelkach i przytoczono przykłady butelek wyrzuconych na brzeg Nowej Anglii w ciągu ostatnich kilku lat. Niektóre ze znalezionych listów były naprawdę godne wzmianki. Teresie szczególnie spodobał się fragment tekstu o Paolinie i wikingu Ake.
Ojciec Paoliny znalazł w butelce list wysłany przez młodego szwedzkiego marynarza Ake. Ake nudził się w czasie kolejnej morskiej wyprawy, nakreślił kilka słów skierowanych do młodej, ładnej kobiety z prośbą, żeby odpisała. Ojciec przekazał list Paolinie, ta zaś napisała do Ake. Po pierwszym liście nadszedł kolejny, potem następne. Kiedy Ake odwiedził Sycylię, by odwiedzić Paolinę, uświadomili sobie, że bardzo się kochają. Niedługo potem wzięli ślub.
Pod koniec artykułu Teresa natrafiła na dwa akapity poświęcone listowi wyrzuconemu na plażę Long Island:
Większość listów wysyłanych w butelkach zawiera prośbę do znalazcy o odpowiedź. Nadawca ma bowiem nadzieję na długotrwałą korespondencję. Czasami jednak nadawca nie oczekuje odpowiedzi. Właśnie taki list, wzruszający hołd dla utraconej miłości, znaleziono w zeszłym roku na Long Island. Oto jego fragment:
Czuję pustkę w duszy, nie mogąc trzymać Cię w ramionach. Wśród tłumu szukam Twojej twarzy – wiem, że to niemożliwe, ale nie mogę nic na to poradzić. Moje poszukiwanie Ciebie jest nie kończącą się pogonią skazaną na przegraną. Rozmawialiśmy o tym, co się zdarzy, gdybyśmy zostali zmuszeni do rozstania, ale nie potrafię dotrzymać obietnicy, którą złożyłem Ci tamtej nocy. Przepraszam, Najdroższa, ale nigdy nikt Cię nie zastąpi. Słowa, które Ci wyszeptałem, były głupie, i wtedy powinienem o tym wiedzieć. Pragnąłem Ciebie i tylko Ciebie, a teraz gdy odeszłaś, nikogo już nie pragnę. Póki śmierć nas nie rozłączy – wyszeptaliśmy w kościele. Zacząłem wierzyć, że słowa te są prawdziwe tylko do dnia, w którym i mnie śmierć zabierze z tego świata.
Przerwała jedzenie i gwałtownie odłożyła widelec.
To niemożliwe! To po prostu nie może być… Ale… ale… czy mógłby to być kto inny?
Otarła czoło i zauważyła, że trzęsą się jej ręce. Jeszcze jeden list? Przełożyła kartkę i zerknęła na nazwisko autora. Artykuł napisał doktor Arthur Shendakin, wykładowca historii w Boston College, co oznaczało…
…że musi mieszkać w pobliżu.
Zerwała się i wyciągnęła z regału książkę telefoniczną. Było w niej około dziesięciu Shendakinów, chociaż tylko dwóch wchodziło w rachubę. Oba nazwiska poprzedzała litera „A” jako inicjał imienia. Teresa zerknęła na zegarek, zanim sięgnęła po telefon. Dziewiąta trzydzieści. Późno, ale nie za późno. Wystukała numer. Odezwała się kobieta, która powiedziała, że to pomyłka. Kiedy Teresa odłożyła słuchawkę, zdała sobie sprawę, że zaschło jej w gardle. Poszła do kuchni i nalała sobie szklankę wody. Upiła długi łyk, odetchnęła głęboko i wróciła do telefonu.
Upewniła się, że wystukała prawidłowy numer i czekała na sygnał.
Raz.
Dwa.
Trzy razy.
Przy czwartym sygnale straciła nadzieję, ale przy piątym usłyszała, że ktoś podnosi słuchawkę.
– Halo – odezwał się mężczyzna. Sądząc z brzmienia głosu, musiał mieć około sześćdziesięciu lat, uznała Teresa. Odchrząknęła.
– Mówi Teresa Osborne z „Boston Times”. Czy to pan Arthur Shendakin?
– Przy telefonie – odparł nieco zdziwiony.
Uspokój się – nakazała sobie w duchu.
– Dobry wieczór. Dzwonię do pana, ponieważ chciałam się dowiedzieć, czy jest pan tym Arthurem Shendakinem, który w zeszłym roku opublikował w magazynie „Yankee” artykuł o listach w butelkach.