– Zrobiłem to z przyjemnością. Chyba wiatr musiał ją zwiać.
– Chyba tak – zgodziła się, wzruszając lekko ramionami.
Garrett przyglądał się, jak poprawia ramiączko bluzki. Nie wiedział, czy się śpieszy, i nie był pewien, czy chce, aby już sobie poszła. Wypowiedział na głos pierwsze słowa, jakie mu przyszły do głowy:
– Spędziłem wczoraj bardzo miły wieczór.
– Ja też.
Nie wiedział, co jeszcze mógłby dodać. Już dawno nie był w takiej sytuacji. Dawał sobie radę z klientami i nieznajomymi, ale to spotkanie okazało się zupełnie czymś innym. Zauważył, że przestępuje z nogi na nogę jak szesnastolatek. W końcu to ona się odezwała:
– Czuję się winna, że zabrałam ci czas.
– Nie żartuj.
– Chodzi mi nie tyle o szukanie kurtki, ile o wczorajszy wieczór.
Potrząsnął przecząco głową.
– Daj spokój. Ucieszyłem się, że przyszłaś.
Ucieszyłem się, że przyszłaś – powtórzył te słowa w myśli, gdy tylko je wymówił. Dwa dni temu nie uwierzyłby, że je komuś powie.
Dzwonek telefonu przerwał jego rozmyślania.
– Czy przyjechałaś taki kawał drogi tylko po kurtkę, czy chciałaś również trochę pozwiedzać?
– Właściwie to niczego nie zaplanowałam. To pora lunchu, zamierzałam coś zjeść. – Spojrzała na niego pytająco. – Polecisz mi coś?
Zastanowił się nad odpowiedzią.
– Lubię chodzić do Hanka, to niedaleko molo. Jedzenie jest świeże, a z okien rozpościera się wprost nieziemski widok.
– Gdzie to jest?
Wskazał kierunek ręką.
– Na Wrightsville Beach. Wjeżdżasz na most i skręcasz w prawo. Nie przegapisz, jeśli będziesz patrzyła na znaki przy molo. Restauracja mieści się właśnie tam.
– Co podają?
– Głównie owoce morza, krewetki i ostrygi, ale również inne jedzenie – kotlety i tym podobne.
Zaczekała chwilę, jakby chciała sprawdzić, czy jeszcze czegoś jej nie powie. Ponieważ milczał, odwróciła wzrok i spojrzała w kierunku wystawy. Stała nieruchomo, a Garrett po raz drugi w ciągu ostatnich kilku minut poczuł się nieswojo w jej obecności. Skąd to się wzięło? Wreszcie wziął się w garść i zwrócił do niej:
– Jeśli chcesz, mogę ci pokazać, gdzie to jest. Sam zgłodniałem i z przyjemnością cię tam zabiorę, jeśli potrzebujesz towarzystwa.
– Bardzo proszę, Garrett – odparła z uśmiechem.
Na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi.
– Moja ciężarówka stoi za sklepem. Chcesz, żebym prowadził?
– Znasz drogę lepiej ode mnie – odpowiedziała.
Garrett poprowadził ją przez sklep do tylnego wyjścia.
Teresa szła tuż za nim. Gdy nie mógł zobaczyć jej miny, nie potrafiła opanować uśmiechu.
Restaurację Hanka postawiono w tym samym czasie co molo. Odwiedzali ją mieszkańcy i turyści. Nie było to wytworne miejsce, ale za to z charakterem. Lokal przypominał restauracje przy molo w Cape Cod – drewniane podłogi porysowane i zdarte przez zapiaszczone podeszwy sandałów, szerokie okna wychodzące na Atlantyk, fotografie wielkich ryb na ścianach. W głębi znajdowały się drzwi prowadzące do kuchni. Kelnerzy i kelnerki w szortach i niebieskich podkoszulkach z nazwą restauracji roznosili na tacach talerze świeżych owoców morza. Drewniane, toporne stoły i krzesła były nadwyrężone zębem czasu. Tutaj można było wejść w stroju plażowym. Większość obecnych sprawiała wrażenie, jakby cały poranek spędziła nad morzem.
– Zaufaj mi – rzekł Garrett, gdy szli razem do stolika. – Jedzenie jest świetne, a reszta nie ma znaczenia.
Zajęli miejsce przy stoliku w rogu. Garrett odsunął na bok dwie butelki po piwie, których jeszcze nie sprzątnięto. Karta była wetknięta między pojemniki z przyprawami. Stał tam ketchup, sos Tabasco, sos tatarski, sos mieszany w plastikowej butelce oraz sos o nazwie „Hank”. Karta w taniej plastikowej okładce wyglądała tak, jakby nie wymieniano jej od lat. Teresa rozejrzała się wokół i zauważyła, że prawie wszystkie stoliki są zajęte.
– Tłoczno – stwierdziła, poprawiając się w krześle.
– Tu zawsze tak jest. Zanim turyści trafili do Wrightsville Beach, to miejsce już obrosło legendą. Nie dostaniesz się do środka w piątek lub sobotę wieczorem, chyba że jesteś gotowa poczekać dwie godziny.
– Co tak przyciąga?
– Jedzenie i ceny. Hank co rano przywozi świeże ryby i krewetki. Można się najeść do syta, nie wydając więcej niż dziesięć dolarów z napiwkiem włącznie. Wypijesz przy tym ze dwa piwa.
– Jak on to robi?
– Chyba dzięki liczbie gości. Jak już powiedziałem, zawsze jest tu tłoczno.
– Mieliśmy szczęście, że znaleźliśmy stolik.
– Rzeczywiście. Przyjechaliśmy o dobrej porze – stali goście jeszcze się nie pojawili, a turyści nigdy tu zbyt długo nie przesiadują. Wskakują na szybki posiłek i wracają na słońce.
Teresa raz jeszcze rozejrzała się wokół siebie i zerknęła na kartę.
– Co polecasz?
– Lubisz ryby?
– Uwielbiam.
– To może spróbujesz tuńczyka lub delfina. Oba dania są pyszne.
– Delfin?
Roześmiał się cicho.
– Nie, to taka ryba. Tak my ją tutaj nazywamy.
– Chyba zjem tuńczyka – zdecydowała i mrugnęła do niego. – Tak na wszelki wypadek.
– Sądzisz, że mógłbym to wymyślić?
– Nie wiem, co mam o tym sądzić. Spotkaliśmy się dopiero wczoraj, jak pamiętasz – powiedziała żartobliwym tonem. – Nie znam cię zbyt dobrze i nie wiem, do czego jesteś zdolny.
– Czuję się urażony – przyjął ten sam ton. Roześmiała się. On też. Zaskoczyła go, gdy wyciągnęła rękę przez stół i dotknęła lekko jego ramienia. Nagle uświadomił sobie, że Catherine robiła to samo, kiedy chciała zwrócić na coś jego uwagę.
– Popatrz tam. – Wskazała głową w stronę okna.
Garrett odwrócił się powoli. Po molo szedł starszy mężczyzna i niósł sprzęt wędkarski. Wyglądałby zupełnie normalnie, gdyby na jego ramieniu nie siedziała wielka papuga.
Garrett pokręcił głową, wciąż jeszcze czując dotyk jej palców na ramieniu.
– Różni ludzie tu przyjeżdżają. To jeszcze nie jest Kalifornia, ale za parę lat, kto wie.
Teresa odprowadziła spojrzeniem mężczyznę z ptakiem.
– Powinienieś sprawić sobie taką papugę. Dotrzymywałaby ci towarzystwa w czasie żeglowania.
– Żeby zburzyła mój spokój? Znając moje szczęście, pewnie nie umiałaby mówić. Skrzeczałaby tylko i oddziobała kawałek ucha przy pierwszej zmianie wiatru.
– Wyglądałbyś jak prawdziwy pirat.
– Wyglądałbym jak prawdziwy idiota.
– Och, to tylko żarty – rzekła Teresa. Po krótkiej chwili milczenia rozejrzała się wokół. – Czy tu coś podają, czy też trzeba samemu złapać i usmażyć rybę?
– Cholerni Jankesi – mruknął pod nosem. Teresa znowu się roześmiała, zastanawiając się, czy on bawi się tak dobrze jak ona. Nie wiadomo dlaczego, przypuszczała, że jest mu przyjemnie.
W chwilę później przyszła kelnerka i przyjęła zamówienie. Oboje poprosili o piwo. Kelnerka przekazała zamówienie do kuchni i przyniosła im dwie butelki. Po jej odejściu Teresa wyraziła zdziwienie:
– Bez szklanek?
– W tym miejscu nie znajdziesz klasy.
– Teraz rozumiem, dlaczego lubisz tu przychodzić.
– Czy ta uwaga dotyczy mojego gustu?
– Pod warunkiem, że nie jesteś go pewny.
– Mówisz jak psycholog.
– Nie jestem psychologiem, ale matką. Dzięki temu stałam się specjalistką od ludzkiej natury.
– Czyżby?
– Przynajmniej tak mówię Kevinowi.
Garrett upił łyk piwa.
– Rozmawiałaś z nim dzisiaj?
Skinęła głową i napiła się z butelki.
– Tylko kilka minut. Gdy zadzwoniłam, właśnie wybierał się do Disneylandu. Miał bilety na rano, więc nie mógł zbyt długo rozmawiać. Chciał być pierwszy w kolejce na przejażdżkę z Indianą Jonesem.
– Dobrze się czuje u ojca?
– Świetnie. David zawsze dobrze sobie z nim radził, ale sądzę, że próbuje mu jakoś wynagrodzić to, że nie widują się zbyt często. Kiedy Kevin jedzie do niego, oczekuje świetnej zabawy.
Garrett spojrzał na nią zdziwiony.
– Mówisz tak, jakbyś nie była tego pewna.