Potem Olek wzniósł rękę ku górze, odciągnął rękaw i pokazał tatuaż wijący się jak żylak na skórze ramienia. Kobiety oczywiście machały, kiwały głowami, cieszyły się, a Rysio też wyciągnął wytatuowaną rękę po swoją porcję aplauzu. – Patrzcie – mówiły tym gestem dzieci – jesteśmy pewni, że przetrwamy.
Ale kobiety między kołami były przerażone.
– Co się z nimi stało? – pytały jedna drugiej. – Na Boga, co oni tu robią?
Spodziewały się znaleźć pełniejszą odpowiedź w listach. Otworzyły je i przeczytały, odłożyły i dalej machały.
Następnie Olek otworzył dłoń i pokazał, że ma kilka ziemniaków wielkości pigułki.
– O! – krzyknął, a Manci słyszała go wyraźnie. – Nie martw się! Nie będę głodny!
– Gdzie ojciec? – odkrzyknęła Manci.
– W pracy! Niedługo wróci! Trzymam te ziemniaki dla niego!
– O Boże – westchnęła Manci do szwagierki na widok żywności w dłoni Olka.
– Mamusiu, mamusiu, mamusiu, taki jestem głodny! – mały Rysio był bardziej bezpośredni.
Ale i on pokazał parę ziemniaków. Powiedział, że trzyma je dla Dołka. Dolek i skrzypek Rosner pracowali w kamieniołomie.
Pierwszy przyszedł Henryk Rosner. On też stanął przy drutach z obnażonym i uniesionym ramieniem.
– Tatuaż! – krzyknął triumfalnie.
Jego żona widziała jednak, że drży, że jest spocony i zmarznięty równocześnie. To już nie było lekkie życie z Płaszowa, gdzie godziny grania Lehara w willi Götha wolno mu było odsypiać w magazynie farb. W tutejszej orkiestrze, która czasem akompaniowała kolumnom maszerującym do „łaźni”, nie grano muzyki w stylu Rosnerów.
Kiedy pojawił się Dolek, Rysio podprowadził go pod ogrodzenie. Zobaczył pod wagonem ładne, wychudłe twarze kobiet. Henryk i Dolek najbardziej obawiali się tego, że ich żony będą chciały zostać. I tak nie mogłyby przebywać ze swoimi synami w obozie męskim. Teraz miały najlepszą sytuację w całym Oświęcimiu: siedziały zgarbione pod pociągiem, o którym wiedziały, że wyjedzie stąd, nim dzień dobiegnie końca. Tu, w Oświęcimiu, nie było możliwości połączenia rodziny. Mimo to mężczyźni stojący przy drutach Brzezinki obawiali się, że siedzące pod wagonem kobiety będą chciały oddać życie za samo złudzenie bliskości. Dolek i Henryk mówili więc z udaną pogodą w głosie – jak ojcowie w pokojowych czasach, którzy postanowili wziąć dzieci na wakacje nad Bałtyk, żeby żony mogły same pojechać do Karlsbadu.
– Uważaj na Niusię – powtarzał Dolek, przypominając żonie, że mają jeszcze jedno dziecko, że jest ono w wagonie nad głową Reginy.
W końcu zabrzmiała litościwa syrena w obozie męskim. Mężczyźni i chłopcy musieli odejść. Manci i Regina wspięły się niezgrabnie z powrotem do wagonu i drzwi zostały zamknięte. Stały nieruchomo. Nic już nie mogło ich zaskoczyć.
Pociąg wyruszył po południu. Jak zwykle zaczęto snuć domysły. Mila Pfefferberg uważała, że jeśli ich miejscem przeznaczenia nie jest obóz Schindlera, to połowa stłoczonych w wagonie kobiet nie przeżyje tygodnia. Spodziewała się, że jej samej zostało już tylko kilka dni. Lusia miała szkarlatynę. Dresnerowa, doglądana przez Dankę, ale zżerana przez biegunkę, wyglądała na umierającą.
Tymczasem w wagonie Niusi Horowitz więźniarki oglądały przez szparę w deskach góry i sosnowe lasy. Niektóre z nich przyjeżdżały tu w dzieciństwie i widok tych gór, nawet z ich cuchnącego wagonu, dawał im nieuzasadnione poczucie wakacji. Potrząsały towarzyszkami, które siedziały w gnoju z tępym spojrzeniem.
– Już niedługo – obiecywały. – Niedługo będziemy na miejscu.
Ale gdzie? Jeszcze jeden zły adres wykończy je wszystkie.
Zimnym świtem drugiego dnia kazano im wysiąść. Gdzieś we mgle słychać było syk lokomotywy. Sople brudnego lodu zwisały pod wagonami, powietrze było przeszywające. Jednak nie było to już ciężkie, gryzące powietrze Oświęcimia. To musiał być jakiś boczny tor, gdzieś na wsi. Maszerowały zdrętwiałymi stopami w chodakach; wszystkie kaszlały. Wkrótce zobaczyły przed sobą dużą bramę, a za nią bryłę budynku, z którego wyrastały kominy; wyglądały jak bliźniaki tych, które zostawiły za sobą w Oświęcimiu. Przy bramie czekała grupa esesmanów, zacierających ręce na mrozie. Esesmani, kominy – wyglądało to na dalszy ciąg tej samej boleści. Dziewczyna koło Mili Pfefferberg zaczęła płakać.
– Przywieźli nas taki kawał drogi, żeby i tak wypuścić przez komin.
– Nie – zaprzeczyła Mila. – Nie marnowaliby czasu. Mogli to wszystko zrobić w Oświęcimiu.
Jej optymizm był jednak podobny do optymizmu młodej Lusi: nie wiedziała, skąd się bierze.
Zbliżywszy się do bramy, spostrzegły, że wśród esesmanów stoi Schindler. Najpierw poznały go po nieprzeciętnym wzroście i budowie. Potem mogły rozpoznać jego rysy pod tyrolskim kapeluszem, który nosił ostatnio na cześć swego powrotu w ojczyste góry. Koło niego stał niski, ciemny oficer SS. To był komendant Brinnlitz, Untersturmführer Liepold. Oskar odkrył już – przybyłe też wkrótce odkryją – że Liepold, w przeciwieństwie do jego podwładnych, jeszcze nie stracił wiary w hasło „ostatecznego rozwiązania”. Ale chociaż był szacownym zastępcą sturmführera Hassebroecka, chociaż miał na tym terenie władzę, to ku zbliżającej się kolumnie wyszedł naprzód Oskar. Popatrzyły na niego. Fenomen we mgle. Tylko kilka z nich się uśmiechnęło. Mila Pfefferberg, podobnie jak parę innych kobiet, zapamiętała, że był to moment najgłębszej, najżarliwszej wdzięczności, wdzięczności, której nie można wysłowić. Po latach jedna z nich, wspominając ten dzień, stanie przed kamerami telewizji niemieckiej i spróbuje wszystko wytłumaczyć. „Był naszym ojcem, był naszą matką, był naszą jedyną wiarą. Nigdy nas nie zawiódł”.
Oskar zaczął mówić. Było to kolejne niesłychane przemówienie, pełne oszałamiających obietnic.
– Wiedzieliśmy, że przyjeżdżacie – powiedział. – Dzwonili z Zwittau. Jak wejdziecie do budynku, dostaniecie zupę i chleb. – A potem dodał lekko, z ojcowską pewnością: – Nie madę się już o co martwić. Jesteście u mnie.