Zdarzenie to daje świadectwo dwóm kontrastującym ze sobą szaleństwom. Bo jest w tym jakieś szaleństwo, że fabrykant cieszy się z braku produkcji. I jest w tym także chłodny obłęd niemieckiego technokraty, który po upadku Wiednia, po spotkaniu żołnierzy marszałka Koniewa z Amerykanami nad Łabą, ciągle wierzy, że fabryka zbrojeniowa w górach ma jeszcze czas podciągnąć się i złożyć należną ofiarę pryncypiom dyscypliny i wydajności.
Ale główną kwestią, wynikającą z urodzinowego telegramu, jest to, jak Oskar przetrwał te siedem miesięcy do swych urodzin.
Więźniowie Brinnlitz pamiętają całą masę inspekcji i kontroli. Po fabryce, z listami kontrolnymi w ręku, chodzili ludzie z Sekcji D, chodzili inżynierowie z Inspektoratu. Oskar zawsze gościł funkcjonariuszy obiadem, zmiękczał ich szynką i koniakiem. W Niemczech nieczęsto wtedy jadło się dobre obiady. Więźniowie przy tokarkach, piecach, prasach będą twierdzić, że umundurowani inspektorzy zataczali się w hali i zalatywało od nich alkoholem. Więźniowie Oskara opowiadają o pewnym wyższym urzędniku, który przechwalał się podczas jednej z ostatnich w tej wojnie inspekcji, że Oskar nie weźmie go na przyjaźń, obiad i wódkę. Według tej legendy, na schodach wiodących z pomieszczeń obozowych na piętrze, Oskar podłożył temu urzędnikowi nogę i ten zleciał na sam dół. Po tej wycieczce miał rozbitą głowę i złamaną nogę. Więźniowie nie potrafią jednak powiedzieć, kto był tym nieugiętym esesmanem. Jedni twierdzą, że Rasch, dowódca SS i policji Moraw, Sam Oskar, z tego, co wiadomo, też nic nie mówił o tej sprawie. Anegdota ta jest jedną z historyjek, które tworzą wizerunek Oskara-opiekuna, zabezpieczającego się na wszystkie strony. I po sprawiedliwości trzeba przyznać, że więźniowie mieli prawo opowiadać takie historie. To oni byli w największym niebezpieczeństwie. Gdyby historyjki ich zawiodły, zapłaciliby za nie najwyższą cenę.
Jedną z przyczyn, dla których Brinnlitz pomyślnie przechodziło wszystkie inspekcje, był niezawodny spryt wykwalifikowanych robotników Oskara. Elektrycy fałszowali przyrządy kontrolne przy piecach. Wskazówka podawała właściwą temperaturę, a tymczasem we wnętrzu pieca było o kilkaset stopni chłodniej. „Pisałem do producentów” – mówił Oskar inspektorom. Grał smutnego, zdziwionego fabrykanta, któremu umykają dochody. Zrzucał winę na posadzki, na nieudolnych niemieckich majstrów. Znów mówił o „trudnościach rozruchowych”, sugerując przyszłe góry materiałów amunicyjnych, gdy tylko trudności się skończą.
W dziale narzędziowym i piecach wszystko wyglądało normalnie. Maszyny zdawały się być doskonale wykalibrowane, lecz w rzeczywistości były przestawione o mikrony. Wygląda na to, że większość inspektorów odjeżdżała z Brinnlitz nie tylko z prezentem w postaci papierosów i koniaku, ale i z pewnym współczuciem dla cierniowej drogi tego człowieka.
Stern zawsze potem mówił, że Oskar kupował skrzynie łusek od innych producentów w Czechach i przy inspekcjach podstawiał je jako własne. Tak samo twierdzi Pfefferberg. W każdym razie Brinnlitz trwało, niezależnie od tego, z jakiej magii Oskar korzystał.
Bywało i tak, że aby zrobić wrażenie na wrogich władzach lokalnych, Oskar zapraszał wyższych funkcjonariuszy na wycieczkę po zakładzie i na dobry obiad. Zawsze jednak byli to ludzie, których specjalność nie wiązała się z przemysłem i produkcją zbrojeniową. Po pobycie Oskara na Pomorskiej Liepold, Hoffman i lokalny kreisleiter partii pisali do każdego wyższego funkcjonariusza, jaki przyszedł im do głowy, lokalnego, obwodowego, berlińskiego, i skarżyli się na Oskara, na jego moralność, jego kontakty, jego łamanie prawa rasowego i karnego. O lawinie listów przychodzących do Troppau informował Oskara Sussmuth. Oskar zaprosił więc do Brinnlitz Ernsta Hahna. Hahn był figurą w berlińskiej centrali urzędu opieki nad rodzinami esesmanów. „Był to – mówił Oskar z właściwą sobie afektacją zatwardziałego grzesznika – notoryczny pijak”. Hahn przywiózł z sobą kolegę z czasów dzieciństwa, Franza Boscha. Ten – jak to Oskar zauważył – był także „niepoprawnym pijakiem”, w dodatku mordercą rodziny Gutterów. Oskar jednak, przełknąwszy pogardę, przyjął go z racji jego znaczenia w kontaktach z władzami.
Gdy Hahn przybył do miasta, miał na sobie właśnie ten wspaniały, nieskazitelny mundur, w którym Oskar spodziewał się go zobaczyć, wisiały na nim wstęgi i ordery, Hahn bowiem był starym esesmanem, pamiętającym wczesne, chwalebne dni partii. Z olśniewającym standartenführerem przybył równie błyszczący adiutant.
Na obiad zaproszono również Liepolda. Od samego początku znalazł się na obcym gruncie. Hahn bowiem uwielbiał Oskara, wszyscy pijacy go uwielbiali. Później Oskar określi tych ludzi i ich mundury epitetem „pompatyczny”. Ale przynajmniej Liepold mógł się teraz przekonać, że jeśli będzie pisał skargi do dalekich władz, wylądują one prawdopodobnie na biurku któregoś z kolegów Oskara po kieliszku, co może okazać się groźne dla niego samego. Rano widziano Oskara, jadącego przez Zwittau, śmiejącego się wraz z tymi połyskliwymi panami z Berlina. Miejscowi naziści stawali na ulicach i salutowali przejeżdżającemu splendorowi Rzeszy.
Hoffmana nie dało się zniechęcić tak łatwo jak innych. Te trzysta kobiet w Brinnlitz, jak to powiedział Oskar, „nie miało możliwości zatrudnienia”. Powiedzieliśmy już, że wiele z nich spędzało dnie robiąc na drutach. Zimą 1944 robienie na drutach dla ludzi, którzy za jedyny strój mieli obozowe pasiaki, nie było czczą rozrywką. Hoffman jednak złożył formalną skargę do SS w sprawie wełny wykradzionej przez kobiety Schindlera. Twierdził, że to skandal i że takie fakty wskazują na prawdziwą działalność tak zwanych zakładów zbrojeniowych Schindlera.
Gdy Oskar odwiedził Hoffmana, zastał staruszka w triumfalnym nastroju. Podaliśmy do Berlina petycję, powiedział Hoffman, o usunięcie pana stąd. Tym razem dołączyliśmy zaprzysiężone oświadczenia, stwierdzające, że pańska fabryka stoi w sprzeczności z prawem gospodarczym i rasowym. Wyznaczyliśmy inżyniera z Brna, inwalidę Wehrmachtu, do przejęcia fabryki i zrobienia z niej czegoś przyzwoitego.