Выбрать главу

Gdy­by Frau Rasch w ostat­nich dniach wła­dzy swe­go męża w Brnie spoj­rza­ła przy­pad­kiem – po­wiedz­my, pod­czas przy­ję­cia czy na re­ci­ta­lu mu­zycz­nym na zam­ku – w głąb szla­chet­ne­go ka­mie­nia od Oska­ra Schin­dle­ra, zo­ba­czy­ła­by tam od­bi­cie naj­gor­szej zmo­ry snów wła­snych i Füh­rern: uzbro­jo­ne­go Żyda-mark­si­stę.

XXXVI

Sta­rzy kom­pa­ni Oska­ra od kie­lisz­ka, a wśród nich Amon i Bosch, uwa­ża­li go cza­sem za ofia­rę ży­dow­skie­go wi­ru­sa. Nie była to me­ta­fo­ra. Ro­zu­mie­li to do­słow­nie i nie wi­ni­li cier­pią­ce­go. Wie­dzie­li, że zda­rza­ło się to rów­nież in­nym po­rząd­nym lu­dziom. Ja­kiś ob­szar mó­zgu wpa­dał w jarz­mo cze­goś, co było pół bak­te­rią, pół ma­gią. Gdy­by ich za­py­ta­no, czy to może być za­raź­li­we, po­wie­dzie­li­by, że ow­szem, bar­dzo. W przy­pad­ku obe­rleut­nan­ta Sus­smu­tha do­pa­trzy­li­by się cał­kiem wy­raź­ne­go przy­pad­ku za­ra­że­nia.

Przez zimę 1944-45 Oskar i Sus­smuth spi­sko­wa­li, by wy­do­być jesz­cze trzy ty­sią­ce ko­biet z Oświę­ci­mia w gru­pach po trzy­sta do pię­ciu­set na­raz i prze­nieść je do ma­łych obo­zów na Mo­ra­wach. Oskar wno­sił do tego in­te­re­su swo­je wpły­wy, pro­duk­cyj­ną fra­ze­olo­gię i pie­nią­dze na sma­ro­wa­nie ope­ra­cji, a Sus­smuth od­wa­lał pa­pier­ko­wą ro­bo­tę. W za­kła­dach tek­styl­nych na Mo­ra­wach bra­ko­wa­ło rąk do pra­cy, a nie wszy­scy fa­bry­kan­ci tak się wzdra­ga­li na myśl o Ży­dach jak Hof­f­man. Przy­naj­mniej pięć nie­miec­kich fa­bryk na Mo­ra­wach, we Freu­den­thal, Ja­gern­dor­fie, Lie­bau, Gru­lich i Trau­te­nau, przy­ję­ło trans­por­ty więź­nia­rek i zbu­do­wa­ło obo­zy na swo­im te­re­nie. Obo­zy te nie były ra­jem, a w kie­ro­wa­niu nimi SS mia­ło wię­cej do po­wie­dze­nia, niż mo­gło się to ma­rzyć Lie­pol­do­wi. Oskar po­wie póź­niej o ko­bie­tach umiesz­czo­nych w ma­łych obo­zach, że „żyły w zno­śnych wa­run­kach”. Już same roz­mia­ry obo­zów tek­styl­nych, fakt, że były ta­kie małe, po­więk­sza­ły szan­se prze­ży­cia, ich gar­ni­zo­ny skła­da­ły się bo­wiem ze star­szych, bar­dziej opie­sza­łych, mniej fa­na­tycz­nych es­es­ma­nów. Pa­no­wał ty­fus, któ­re­go trze­ba było uni­kać, głód, któ­ry no­si­ło się pod że­bra­mi jak ka­mień. Lecz ta­kie małe, pro­win­cjo­nal­ne za­kła­dy w więk­szo­ści unik­ną roz­ka­zów eks­ter­mi­na­cji, któ­re do­trą do więk­szych obo­zów na wio­snę.

I je­śli Sus­smuth za­ra­ził się ży­dow­skim bak­cy­lem, to u Oska­ra cho­ro­ba ta czy­ni­ła po­stę­py ga­lo­pu­ją­ce. Przez Sus­smu­tha Oskar czy­nił sta­ra­nia o dal­szych trzy­dzie­stu ślu­sa­rzy. Już wy­raź­nie było wi­dać, że stra­cił całe za­in­te­re­so­wa­nie dla pro­duk­cji. Rów­no­cze­śnie jed­nak chłod­niej­sza stro­na mó­zgu pod­po­wia­da­ła mu, że je­śli fa­bry­ka w Brin­n­litz ma kie­dy­kol­wiek uza­sad­nić swe ist­nie­nie w ka­te­go­riach wy­ma­gań Sek­cji D, to bę­dzie po­trze­bo­wał wię­cej wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych pra­cow­ni­ków. W kon­tek­ście in­nych wy­da­rzeń tej sza­lo­nej zimy wi­dać, że Oskar chciał do­dat­ko­wych trzy­dzie­stu ślu­sa­rzy nie dla­te­go, by byli obznaj­mie­ni z ob­słu­gą to­ka­rek i na­rzę­dzi, ale po pro­stu dla­te­go, że było to do­dat­ko­wych trzy­dzie­stu. Nie bę­dzie chy­ba prze­ja­wem zbyt­niej fan­ta­zji stwier­dze­nie, że Oskar chciał ich z taką samą pa­sją, jaka cha­rak­te­ry­zo­wa­ła otwar­te, go­re­ją­ce ser­ce Je­zu­sa wi­szą­ce­go na ścia­nie u Emi­lii. Opo­wieść ta, jak do­tąd, sta­ra­ła się unik­nąć be­aty­fi­ko­wa­nia Herr Di­rek­to­ra; je­śli więc te­raz twier­dzi­my, że zmy­sło­wy Oskar mógł po­żą­dać dusz, bę­dzie­my mu­sie­li to udo­wod­nić.

Je­den z owych trzy­dzie­stu ślu­sa­rzy, czło­wiek o na­zwi­sku Mo­sze He­nig­man, zło­żył pu­blicz­ną re­la­cję ze swe­go nie­zwy­kłe­go wy­ba­wie­nia. Tuż po świę­tach Bo­że­go Na­ro­dze­nia dzie­sięć ty­się­cy więź­niów z ka­mie­nio­ło­mów Oświę­ci­mia III – z ta­kich przed­się­biorstw, jak fa­bry­ka zbro­je­nio­wa Krupp-We­chsel-Union, z Nie­miec­kich Za­kła­dów Ka­mie­niar­sko-Ziem­nych, z fa­bry­ki syn­te­tycz­nej ben­zy­ny IG Far­ben i z przed­się­bior­stwa de­mon­ta­żu sa­mo­lo­tów – usta­wio­no w ko­lum­ny i po­pro­wa­dzo­no do Gross-Ro­sen. Być może ja­kiś pla­ni­sta są­dził, że gdy do­trą na Dol­ny Śląsk, to roz­dzie­li się ich po obo­zach fa­brycz­nych na tym te­re­nie. Ale za­mysł ten, je­śli istot­nie miał miej­sce, ja­koś umknął ofi­ce­rom i żoł­nie­rzom SS, któ­rzy ma­sze­ro­wa­li z więź­nia­mi, zwłasz­cza że pa­no­wa­ło wszech­ogar­nia­ją­ce zim­no bez­li­to­sne­go prze­ło­mu grud­nia i stycz­nia, a poza tym bra­ko­wa­ło żyw­no­ści. Przed roz­po­czę­ciem każ­de­go eta­pu wy­bie­ra­no ku­le­ją­cych i kasz­lą­cych i roz­strze­li­wa­no ich. Jak mówi He­nig­man, po dzie­się­ciu dniach z dzie­się­ciu ty­się­cy zo­sta­ło przy ży­ciu ty­siąc dwu­stu. Ro­sja­nie Ko­nie­wa przedar­li się przez Wi­słę na po­łu­dnie od War­sza­wy i prze­chwy­ci­li wszyst­kie dro­gi na wio­dą­cej na pół­noc­ny za­chód tra­sie ko­lum­ny. Zdzie­siąt­ko­wa­ną gru­pę umiesz­czo­no więc w obo­zie SS gdzieś koło Opo­la. Ko­men­dant ka­zał prze­py­tać więź­niów i spo­rzą­dzić li­sty wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych ro­bot­ni­ków. Se­lek­cja trwa­ła jed­nak ca­ły­mi dnia­mi, a od­rzu­co­nych co­dzien­nie roz­strze­li­wa­no. Czło­wiek, któ­re­go na­zwi­sko wy­wo­ły­wa­no, nie wie­dział, cze­go się spo­dzie­wać, ka­wał­ka chle­ba czy kuli. Na­zwi­sko He­nig­ma­na też wy­wo­ła­no.

Wsa­dzo­no go do wa­go­nu z trzy­dzie­sto­ma in­ny­mi więź­nia­mi i pod stra­żą es­es­ma­na i kapo po­wie­zio­no na po­łu­dnie. „Dano nam pro­wiant na dro­gę – wspo­mi­na He­nig­man. – Coś nie­sły­cha­ne­go!”

Da­lej He­nig­man mó­wił o nie­zwy­kłej rze­czy­wi­sto­ści Brin­n­litz. „Nie mo­gli­śmy uwie­rzyć, że był jesz­cze obóz, gdzie męż­czyź­ni i ko­bie­ty pra­co­wa­li ra­zem, gdzie nie było bi­cia, nie było kapo”. Jego re­la­cja jest prze­sa­dzo­na, po­nie­waż w Brin­n­litz pa­no­wa­ła jed­nak se­gre­ga­cja płci. Od cza­su do cza­su blond przy­ja­ciół­ka Oska­ra ude­rzy­ła otwar­tą dło­nią, a raz, gdy ja­kiś chło­pak ukradł ziem­nia­ka z kuch­ni i do­nie­sio­no o tym Lie­pol­do­wi, ko­men­dant ka­zał mu stać na stoł­ku na dzie­dziń­cu przez cały dzień z ziem­nia­kiem we­tknię­tym w zęby i śli­ną ście­ka­ją­cą po bro­dzie oraz za­wie­szo­ną na szyi kart­ką: „JE­STEM ZŁO­DZIE­JEM ZIEM­NIA­KÓW”.

Lecz dla He­nig­ma­na ta­kie rze­czy nie były war­te wzmian­ki: „Jak moż­na opi­sać – pyta on – przej­ście z pie­kła do raju?”

Gdy na­tknął się na Oska­ra, ten ka­zał mu na­bie­rać sił.

– Pro­szę po­wie­dzieć maj­strom, kie­dy bę­dzie pan go­tów do pra­cy – po­wie­dział Herr Di­rek­tor.

A He­nig­ma­no­wi, po­sta­wio­ne­mu wo­bec tak dia­me­tral­nej zmia­ny re­guł po­stę­po­wa­nia, wy­da­wa­ło się, nie że przy­był tu na spo­koj­ne pa­stwi­sko, ale że prze­szedł na dru­gą stro­nę zwier­cia­dła.

Trzy­dzie­stu ślu­sa­rzy to jed­nak tyl­ko cząst­ka dzie­się­ciu ty­się­cy. Bo też Oskar był tyl­ko, po­wtórz­my, po­mniej­szym bo­giem wy­ba­wie­nia. Ale jak każ­dy duch opie­kuń­czy, ra­to­wał Gold­ber­ga na rów­ni z He­le­ną Hirsch, Le­ona Gros­sa pró­bo­wał oca­lić na rów­ni z Ol­kiem Ro­sne­rem. Ż tą samą do­bro­wol­ną spra­wie­dli­wo­ścią do­ko­nał kosz­tow­nej trans­ak­cji z ge­sta­po na Mo­ra­wach. Wie­my, że tar­gu do­bi­to; nie wie­my, na jaką opie­wał sumę. Z pew­no­ścią kosz­to­wa­ło to ma­ją­tek.