Выбрать главу

Po znik­nię­ciu ostat­nich czoł­gów ko­man­do­si usły­sze­li płacz. Do­cho­dził z dzie­dziń­ca i z kwa­ter ko­biet. Odłam­ki po­ci­sku zra­ni­ły dziew­czy­nę. Ona sama znaj­do­wa­ła się w szo­ku, ale wi­dok jej ran wy­zwo­lił w ko­bie­tach wszyst­kie jesz­cze nie wy­pła­ka­ne żale mi­nio­nych lat. Ko­bie­ty łka­ły, a le­ka­rze zba­da­li po­szko­do­wa­ną i za­pew­ni­li ją, że rany są po­wierz­chow­ne.

Z po­cząt­ku gru­pa Oska­ra je­cha­ła w ogo­nie ko­lum­ny cię­ża­ró­wek We­hr­mach­tu. W nocy ta­kie rze­czy były moż­li­we i nikt ich nie za­cze­piał. Za sobą sły­sze­li, jak nie­miec­cy in­ży­nie­ro­wie wy­sa­dza­ją w po­wie­trze in­sta­la­cje, a od cza­su do cza­su sły­chać było wrza­wę do­cho­dzą­cą z miejsc, gdzie za­sta­wi­ło pu­łap­ki cze­skie pod­zie­mie. Nie­da­le­ko mia­sta Ha­vli­kuv Bród gru­pę Oska­ra za­trzy­ma­li cze­scy par­ty­zan­ci. Sta­li na środ­ku dro­gi.

– Ucie­ka­my ż tymi to­wa­ra­mi z obo­zu pra­cy. SS dało nogę, dy­rek­tor też. To jego auto – Oskar na­dal uda­wał więź­nia.

Cze­si za­py­ta­li, czy mają broń. Reu­biń­ski wy­szedł z cię­ża­rów­ki i przy­łą­czył się do roz­mo­wy. Przy­znał się, że ma ka­ra­bin. W po­rząd­ku, Cze­si na to, le­piej daj­cie nam, co ma­cie. Gdy­by zła­pa­li was Ro­sja­nie i zna­leź­li przy was broń, mo­gli­by was źle zro­zu­mieć. Wa­szą bro­nią są wa­sze pa­sia­ki.

W tym­że mie­ście, po­ło­żo­nym na po­łu­dnio­wy wschód od Pra­gi, przy dro­dze do Au­strii, na­dal ist­nia­ło duże praw­do­po­do­bień­stwo na­tknię­cia się na nie­sfor­ne jed­nost­ki. Par­ty­zan­ci skie­ro­wa­li Oska­ra i resz­tę do biu­ra cze­skie­go Czer­wo­ne­go Krzy­ża, któ­re mie­ści­ło się w ryn­ku. Tam będą mo­gli bez­piecz­nie prze­spać resz­tę nocy.

Ale kie­dy do­tar­li na miej­sce, przed­sta­wi­cie­le Czer­wo­ne­go Krzy­ża za­su­ge­ro­wa­li, że wo­bec tak nie­pew­ne­go po­ko­ju naj­bez­piecz­niej­si będą w nie­miec­kim aresz­cie. Po­jaz­dy zo­sta­wi­li na ryn­ku, w miej­scu wi­docz­nym z biu­ra Czer­wo­ne­go Krzy­ża. Oskar, Emi­lia i ich ośmio­ro to­wa­rzy­szy wnie­śli swój skrom­ny ba­gaż i uło­ży­li się do snu w otwar­tych ce­lach ko­mi­sa­ria­tu po­li­cji.

Kie­dy rano wró­ci­li na ry­nek, za­sta­li oba po­jaz­dy do­szczęt­nie ogra­bio­ne. Z mer­ce­de­sa ze­rwa­no całą ta­pi­cer­kę, prze­pa­dły dia­men­ty, z cię­ża­rów­ki zdję­to opo­ny, a sil­ni­ki splą­dro­wa­no. Cze­si przy­ję­li fi­lo­zo­ficz­ną po­sta­wę. „Wszy­scy mu­si­my się spo­dzie­wać strat w ta­kich cza­sach”. Nie jest wy­klu­czo­ne, że po­dej­rze­wa­li Oska­ra, iż jest zbie­głym es­es­ma­nem. Ta ja­sna cera, te nie­bie­skie oczy…

Tak więc cała gru­pa po­zo­sta­ła bez trans­por­tu. Na szczę­ście na po­łu­dnie, w kie­run­ku Ka­plic, kur­so­wał po­ciąg. Wsie­dli do nie­go, cią­gle ubra­ni w pa­sia­ki. Reu­biń­ski po­wie­dział, żeby do­je­cha­li do lasu, a po­tem szli pie­cho­tą. Gdzieś na tym za­le­sio­nym po­gra­ni­czu, na pół­noc od Lin­zu, mo­gli się na­tknąć na Ame­ry­ka­nów.

Szli za­drze­wio­ną dro­gą, gdy spo­tka­li dwóch mło­dych, żu­ją­cych gumę Ame­ry­ka­nów. Sie­dzie­li przy ka­ra­bi­nie ma­szy­no­wym. Je­den z więź­niów Oska­ra za­czął z nimi roz­ma­wiać po an­giel­sku.

– Mamy roz­kaz nie prze­pusz­czać tą dro­gą ni­ko­go – po­wie­dział je­den z żoł­nie­rzy.

– A czy nie moż­na by jej obejść la­sem? – spy­tał wię­zień.

Żoł­nierz żuł. Co za dziw­na, żu­ją­ca rasa!

– Pew­nie moż­na – po­wie­dział w koń­cu.

Zbo­czy­li więc w las, a po pół­go­dzi­nie znów wy­szli na dro­gę i od razu wpa­dli na kom­pa­nię pie­cho­ty, któ­ra ma­sze­ro­wa­ła na pół­noc w po­dwój­nej ko­lum­nie. Za po­śred­nic­twem wła­da­ją­ce­go an­giel­skim więź­nia za­czę­li roz­ma­wiać z wy­wia­dow­ca­mi jed­nost­ki. Pod­je­chał je­epem sam do­wód­ca, wy­siadł i za­czął im za­da­wać py­ta­nia. Byli z nim szcze­rzy. Po­wie­dzie­li mu, że Oskar jest Herr Di­rek­to­rem, że oni są Ży­da­mi. Uwa­ża­li, że są na bez­piecz­nym grun­cie, po­nie­waż sły­sze­li z BBC, że siły ame­ry­kań­skie mają w swych sze­re­gach wie­lu żoł­nie­rzy po­cho­dze­nia nie­miec­kie­go i ży­dow­skie­go.

– Nie ru­szaj­cie się – roz­ka­zał ka­pi­tan.

Od­je­chał bez wy­ja­śnie­nia, po­zo­sta­wia­jąc ich pod ko­men­dą mło­dych, za­kło­po­ta­nych pie­chu­rów, któ­rzy czę­sto­wa­li ich ame­ry­kań­ski­mi pa­pie­ro­sa­mi; pa­pie­ro­sy te, po­dob­nie jak jeep, mun­du­ry, w ogó­le cały sprzęt, ja­śnia­ły tą wspa­nia­łą, śmia­łą, wol­ną pro­duk­cją, któ­ra nie zna po­ję­cia er­sat­zu.

Emi­lia i więź­nio­wie oba­wia­li się, że Oskar zo­sta­nie aresz­to­wa­ny. Tym­cza­sem sam Oskar sie­dział na tra­wie, naj­wi­docz­niej bez­tro­ski, i wdy­chał wio­sen­ne po­wie­trze wy­so­kich la­sów. Miał swój he­braj­ski list, a Nowy Jork, jak wie­dział, był mia­stem, w któ­rym he­braj­ski nie był ję­zy­kiem nie­zna­nym. Mi­nę­ło pół go­dzi­ny i po­ja­wi­li się ja­cyś żoł­nie­rze, idą­cy od dro­gi luź­ną gro­ma­dą, a nie tak jak pie­cho­ta. Żoł­nie­rze byli po­cho­dze­nia ży­dow­skie­go i znaj­do­wał się mię­dzy nimi ra­bin po­ło­wy. Byli bar­dzo wy­lew­ni. Uści­ska­li wszyst­kich, tak­że Emi­lię i Oska­ra. Po­wie­dzie­li, że Oskar i jego gru­pa są pierw­szy­mi oca­leń­ca­mi z obo­zu kon­cen­tra­cyj­ne­go, ja­kich ba­ta­lion spo­tkał.

Po po­wi­ta­niu Oskar wy­jął swo­je na­pi­sa­ne po he­braj­sku re­fe­ren­cje. Ra­bin prze­czy­tał i za­czął pła­kać. Prze­ka­zał szcze­gó­ły po­zo­sta­łym Ame­ry­ka­nom. Zno­wu na­stą­pi­ły uści­ski, po­da­wa­nie rąk, ogól­ny aplauz. Mło­dzi żoł­nie­rze byli otwar­ci, gło­śni, dzie­cin­ni. Choć od przod­ków ze środ­ko­wej Eu­ro­py dzie­li­ło ich jed­no lub dwa po­ko­le­nia, byli tak na­zna­cze­ni Ame­ry­ką, że Schin­dle­ro­wie i więź­nio­wie pa­trzy­li na nich z rów­nym zdu­mie­niem, jak tam­ci na nich.

W re­zul­ta­cie gru­pa Schin­dle­ra spę­dzi­ła dwa dni na gra­ni­cy au­striac­kiej jako go­ście do­wód­cy puł­ku i ra­bi­na. Pili wy­śmie­ni­tą kawę, taką, ja­kiej au­ten­tycz­ni więź­nio­wie nie sma­ko­wa­li od cza­sów get­ta. Je­dli ob­fi­cie.

Po dwóch dniach ra­bin spre­zen­to­wał im po­nie­miec­ki am­bu­lans, któ­rym uda­li się do zruj­no­wa­ne­go Lin­zu w gór­nej Au­strii.

Dru­gie­go dnia po­ko­ju Ro­sjan w Brin­n­litz jesz­cze nie było. Ko­man­do­si mar­twi­li się ko­niecz­no­ścią po­zo­sta­nia w obo­zie dłu­żej, niż są­dzi­li. Pa­mię­ta­li tyl­ko, że je­dy­ną rze­czą, któ­ra po­wo­do­wa­ła u es­es­ma­nów strach – oprócz zde­ner­wo­wa­nia Motz­ka i jego ko­le­gów w ostat­nich dniach – był ty­fus. Roz­wie­si­li więc na ca­łym ogro­dze­niu ostrze­że­nia o ty­fu­sie.