Выбрать главу

Po po­łu­dniu przy bra­mie po­ja­wi­ło się trzech cze­skich par­ty­zan­tów. Roz­ma­wia­li przez dru­ty z więź­nia­mi, któ­rzy peł­ni­li straż. Mó­wi­li, że już po wszyst­kim. Mo­że­cie wyjść, kie­dy tyl­ko ze­chce­cie.

– Jak przyj­dą Ro­sja­nie – od­po­wie­dzie­li obo­zo­wi ko­man­do­si. – Do tego cza­su bę­dzie­my trzy­mać wszyst­kich w środ­ku.

Ich od­po­wiedź była prze­ja­wem pa­to­lo­gii, wy­ra­zem po­dej­rze­nia, że świat po dru­giej stro­nie dru­tów jest, groź­ny i trze­ba do nie­go wra­cać stop­nio­wo. Świad­czy­ło to tak­że o ich mą­dro­ści. Nie byli pew­ni, czy wszyst­kie nie­miec­kie jed­nost­ki już ode­szły.

Cze­si wzru­szy­li ra­mio­na­mi i po­szli.

W nocy, kie­dy Po­ldek Pfef­fer­berg jako je­den ze straż­ni­ków stał przy bra­mie, od dro­gi dał się sły­szeć ha­łas ja­dą­cych mo­to­cy­kli. Nie po­je­cha­ły jed­nak da­lej jak czoł­gi: są­dząc z dźwię­ku skrę­ci­ły w stro­nę bra­my. Z ciem­no­ści wy­ło­ni­ło się pięć ozna­czo­nych tru­pią głów­ką mo­to­cy­kli SS i pod­je­cha­ło pod ogro­dze­nie. Gdy es­es­ma­ni – bar­dzo mło­dzi, jak pa­mię­ta Po­ldek Pfef­fer­berg – wy­łą­cza­li sil­ni­ki, zsia­da­li i pod­cho­dzi­li do bra­my, mię­dzy uzbro­jo­ny­mi ludź­mi we­wnątrz obo­zu roz­go­rza­ła dys­ku­sja, czy go­ści nie na­le­ży aby na­tych­miast za­strze­lić.

Pod­ofi­cer na cze­le mo­to­cy­klo­wej dru­ży­ny zda­wał so­bie za­pew­ne spra­wę z ry­zy­ka. Stał z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ka­mi, w pew­nej od­le­gło­ści od dru­tów. Po­wie­dział, że po­trze­bu­ją ben­zy­ny. Sko­ro Brin­n­litz jest obo­zem fa­brycz­nym, to po­wi­nien po­sia­dać ben­zy­nę.

Pfef­fer­berg do­ra­dził, że le­piej dać im ben­zy­nę i ode­słać, niż na­py­tać so­bie bie­dy otwie­ra­jąc do nich ogień. W po­bli­żu mogą się znaj­do­wać inne od­dzia­ły z ich puł­ku i strze­la­ni­na je tu ścią­gnie.

W koń­cu więc wpusz­czo­no es­es­ma­nów przez bra­mę i któ­ryś wię­zień po­szedł do ga­ra­żu, żeby na­brać ben­zy­ny. Pod­ofi­cer usil­nie sta­rał się ro­bić wra­że­nie na obo­zo­wych ko­man­do­sach (któ­rzy przy­wdzia­li nie­bie­skie kom­bi­ne­zo­ny, pró­bu­jąc przy­brać wy­gląd nie­for­mal­nych straż­ni­ków, a przy­naj­mniej nie­miec­kich kapo), że nie wi­dzi nic nie­zwy­kłe­go w tym, że uzbro­je­ni więź­nio­wie bro­nią swe­go obo­zu od we­wnątrz.

– Mam na­dzie­ję, że zda­je­cie so­bie spra­wę, iż tu pa­nu­je ty­fus – po­wie­dział po nie­miec­ku Pfef­fer­berg, wska­zu­jąc na ostrze­że­nie.

Es­es­ma­ni spoj­rze­li po so­bie.

– Stra­ci­li­śmy już po­nad dwu­dzie­stu lu­dzi – kon­ty­nu­ował Pfef­fer­ber­ga jesz­cze pięć­dzie­się­ciu jest od­izo­lo­wa­nych w piw­ni­cy.

Wia­do­mość o ty­fu­sie zro­bi­ła wra­że­nie na pa­nach spod zna­ku tru­piej głów­ki. Byli zmę­cze­ni. Ucie­ka­li. Mie­li dość. Do wszyst­kich swo­ich kło­po­tów nie chcie­li do­ło­żyć jesz­cze bak­te­rii.

Gdy przy­nie­sio­no ben­zy­nę w dwu­dzie­sto­li­tro­wych ka­ni­strach, es­es­ma­ni po­dzię­ko­wa­li i wy­szli za bra­mę. Więź­nio­wie przy­glą­da­li się im, jak wle­wa­ją pa­li­wo do zbior­ni­ków i grzecz­nie od­sta­wia­ją pod ogro­dze­nie ka­ni­stry, któ­rych nie mo­gli zmie­ścić w przy­czep­kach. Wło­ży­li rę­ka­wi­ce, za­pa­li­li sil­ni­ki i od­je­cha­li. Nie do­da­wa­li zbyt­nio gazu, żeby nie mar­no­wać świe­żej por­cji pa­li­wa. Dźwięk mo­to­rów od­da­lił się na po­łu­dnio­wy za­chód i ucichł za wsią. Dla lu­dzi przy bra­mie było to ostat­nie spo­tka­nie z mun­du­rem zbrod­ni­czych le­gio­nów He­in­ri­cha Him­m­le­ra.

Na trze­ci dzień obóz zo­stał wy­zwo­lo­ny. Do­ko­nał tego je­den ro­syj­ski ofi­cer. Je­chał na ko­niu. Wy­ło­nił się z wą­wo­zu, któ­ry pod­cho­dził aż pod obóz i któ­rym bie­gły dro­ga i bocz­ni­ca ko­le­jo­wa. Kie­dy ofi­cer się zbli­żył, oka­za­ło się, że jego koń to ku­cyk; buty w strze­mio­nach nie­mal do­ty­ka­ły zie­mi, nogi pod wy­chu­dzo­nym brzu­chem wierz­chow­ca były ko­micz­nie zgię­te. Wy­glą­dał tak, jak­by przy­no­sił Brin­n­litz oso­bi­ste i cięż­ko wy­wal­czo­ne wy­zwo­le­nie: mun­dur miał wy­tar­ty, a skó­rza­ny pa­sek przy ka­ra­bi­nie tak się znisz­czył od potu, zimy i wal­ki, że trze­ba go było za­stą­pić sznur­kiem. Ze sznur­ka też zro­bio­no wo­dze jego ko­nia. Ofi­cer miał ja­sną kar­na­cję i ro­bił ta­kie wra­że­nie, ja­kie zwy­kle Ro­sja­nie ro­bią na Po­la­kach: nie­zmier­nie obce, a jed­no­cze­śnie bar­dzo swoj­skie.

Po krót­kiej roz­mo­wie w ję­zy­ku, któ­ry był pol­sko-ro­syj­ską mie­szan­ką, war­tow­nik przy bra­mie wpu­ścił ofi­ce­ra. Na bal­ko­nach pię­tra ro­ze­szła się wia­do­mość o jego przy­by­ciu. Zsia­da­ją­ce­go z ko­nia uca­ło­wa­ła Krum­hol­zo­wa. Uśmie­chał się i krzyk­nął w dwóch ję­zy­kach o krze­sło. Przy­niósł je je­den z młod­szych męż­czyzn.

Sto­jąc na nim – dla do­da­nia so­bie prze­wa­gi wzro­stu, któ­rej w sto­sun­ku do więk­szo­ści więź­niów nie po­trze­bo­wał – wy­gło­sił po ro­syj­sku coś, co brzmia­ło jak stan­dar­do­wa prze­mo­wa wy­zwo­leń­cza. Mo­sze Bej­ski zro­zu­miał jej sed­no. Wy­zwo­lił ich pe­łen chwa­ły Zwią­zek Ra­dziec­ki. Mogą swo­bod­nie iść do mia­sta, po­je­chać, gdzie ze­chcą. Bo­wiem pod wła­dzą ra­dziec­ką, jak w mi­tycz­nym nie­bie, nie ma Żyda ani goja, męż­czy­zny ani nie­wia­sty, nie­wol­ni­ka ani wol­ne­go. Prze­strze­gał przed ak­ta­mi ze­msty. Alian­ci zna­ją ich prze­śla­dow­ców i wy­mie­rzą im uro­czy­stą i spra­wie­dli­wą karę. Sam fakt wy­zwo­le­nia po­wi­nien prze­sło­nić wszyst­kie inne wzglę­dy.

Zszedł z krze­sła i uśmiech­nął się, jak­by da­jąc do zro­zu­mie­nia, że skoń­czył jako rzecz­nik i te­raz może od­po­wie­dzieć na py­ta­nia. Bej­ski i inni za­czę­li mó­wić, a on wska­zał za sie­bie i po­wie­dział w ła­ma­nym bia­ło­ru­skim ji­dysz – ta­kim, ja­kie­go uczy się ra­czej od dziad­ków niż od ro­dzi­ców – że jest Ży­dem.

Te­raz roz­mo­wa na­bra­ła więk­szej bez­po­śred­nio­ści.

– Był pan w Pol­sce? – za­py­tał Bej­ski.

– Tak – od­po­wie­dział ofi­cer. – Wła­śnie jadę z Pol­ski.

– Czy zo­sta­li tam ja­cyś Ży­dzi?

– Nie wi­dzia­łem żad­nych.

Więź­nio­wie ci­snę­li się, gło­śno tłu­ma­czy­li i prze­ka­zy­wa­li od­po­wie­dzi je­den dru­gie­mu.

– Skąd pan jest? – spy­tał ofi­cer Bej­skie­go.

– Z Kra­ko­wa.

– By­łem w Kra­ko­wie dwa ty­go­dnie temu.

– A Oświę­cim? Co z Oświę­ci­miem?

– Sły­sza­łem, że w Oświę­ci­miu jest jesz­cze tro­chę Ży­dów.

Więź­nio­wie za­my­śli­li się. W sło­wach Ro­sja­ni­na Pol­ska wy­glą­da­ła jak pu­ste miej­sce; gdy­by wró­ci­li do Kra­ko­wa, tłu­kli­by się po nim smut­no jak noc­ne Mar­ki po pie­kle.

– Czy mogę coś dla was zro­bić? – za­py­tał ofi­cer.

Dało się sły­szeć wo­ła­nie o żyw­ność. Wy­ra­ził przy­pusz­cze­nie, że bę­dzie mógł im do­star­czyć wóz chle­ba i może tro­chę ko­ni­ny. Po­win­no to dojść przed zmro­kiem.

– Ale po­win­ni­ście spraw­dzić, co mają w mie­ście – po­ra­dził ofi­cer.

Po­mysł był ra­dy­kal­ny – tak po pro­stu wyjść przez bra­mę i przejść się na za­ku­py w Brin­n­litz. Dla nie­któ­rych było to na­dal nie do po­my­śle­nia.