Pokiwała głową i wzruszyła ramionami, jakby wyrzucając sobie, że jest zbyt gadatliwa. Nie chciała już więcej mówić, nie chciała opowiadać historii swoich kar, wielokrotnego doznawania na sobie pięści hauptsturmführera.
Schindler pochylił się ku niej i powiedział:
– Pani żyje w strasznych warunkach, Heleno.
– To nieważne – odpowiedziała – pogodziłam się z tym.
– Pogodziła się pani?
– I tak któregoś dnia mnie zastrzeli.
Schindler zaprzeczył ruchem głowy, ale dla niej nie była to żadna pociecha. Nagle eleganckie ubranie i wypielęgnowane ciało Schindlera podziałało na nią prowokująco.
– Na miłość boską, Herr Schindler, przecież widzę, co się dzieje. W poniedziałek byliśmy na dachu, ja i Lisiek, i skuwaliśmy lód. Zobaczyliśmy, jak Herr Kommandant wychodzi frontowymi drzwiami i schodzi po schodach koło balkonu, tuż pod nami. I tam, na tych schodach, wyciągnął pistolet i zastrzelił kobietę, która właśnie przechodziła. Kobietę niosącą tobołek. Strzelił prosto w kark. Po prostu zabił kobietę idącą dokądś. Nie wyglądała na grubszą ani chudszą, szybszą ani wolniejszą niż wszystkie inne. Im częściej się widzi Herr Kommandanta w akcji, tym lepiej się rozumie, że nie ma reguł, których należy się trzymać. Nie można sobie powiedzieć: Jeśli będę przestrzegała reguł, będę bezpieczna…
Schindler ujął jej dłoń i ścisnął, chcąc jakby podkreślić to, co jej mówił.
– Niech pani posłucha, moja droga Fräulein Hirsch, mimo wszystko to lepsze niż Majdanek czy Oświęcim. Jeśli uda się pani zachować zdrowie…
– Myślałam, że łatwo będzie zachować zdrowie w kuchni komendanta. Kiedy mnie tu przeniesiono z kuchni obozowej, inne dziewczyny mi zazdrościły.
Na twarzy Heleny pojawił się smutny uśmiech.
Teraz Schindler podniósł głos. Zachowywał się jak człowiek, który ogłasza nowe prawo fizyki.
– Nie zabije pani, Heleno, bo pani za bardzo go cieszy. Cieszy go pani do tego stopnia, że nawet nie pozwala pani nosić gwiazdy. Nie chce, by ktoś wiedział, że to Żydówka tak go cieszy. Na schodach zastrzelił kobietę, ponieważ ona dla niego nic nie znaczyła; była jedną z wielu, ani go grzała, ani ziębiła. Rozumie pani. Ale pani… to nieprzyzwoite, Heleno. Ale takie jest życie.
Ktoś inny też tak do niej mówił. Untersturmführer Leo John, podporucznik, zastępca komendanta. John powiedział: „On cię zabije dopiero na końcu, Lena. Ma z tobą za dużo frajdy”. Ale w ustach Johna nie brzmiało to tak przekonywająco. Dopiero Schindler skazał ją na bolesną wegetację.
Wydawało mu się, że rozumie jej oszołomienie. Wyszeptał słowa pocieszenia. Mówił, że ją jeszcze odwiedzi, że spróbuje ją wydostać.
– Wydostać? – zdziwiła się.
– Do mojej fabryki – wyjaśnił. – Słyszała pani przecież o mojej fabryce. Mam fabrykę naczyń emaliowanych.
– A, tak – odezwała się jak dziecko slumsów mówiące o Riwierze. – Schindlerowa Emalia, słyszałam.
– Niech pani dba o siebie – powtórzył, jakby wiedział, że zdrowie Heleny będzie miało w przyszłości duże znaczenie. Jakby mówiąc to, kierował się znajomością przyszłych intencji Himmlera, Franka.
– Dobrze – zgodziła się.
Odwróciła się, podeszła do kredensu i odsunęła go od ściany, dając tym pokaz zdumiewającej jak na taką wątłą dziewczynę siły. Ze ściany, uprzednio zasłoniętej meblem, wyjęła cegłę, a potem zwitek pieniędzy – okupacyjnych złotych.
– Mam siostrę w kuchni obozowej – powiedziała. – Jest młodsza ode mnie. Chciałabym, aby użył pan tych pieniędzy na jej wykup, jeśli trafi do transportu. Pan chyba wcześniej dowiaduje się o takich rzeczach.
– Zatroszczę się o to – zapewnił ją Schindler swobodnym, nie mającym nic z uroczystej obietnicy tonem. – De tu jest?
– Cztery tysiące złotych.
Niedbale wziął od niej uciułany majątek i wsadził do bocznej kieszeni. Przy nim był bezpieczniejszy niż w niszy za kredensem Amona Götha.
Jak widać, historia Oskara Schindlera zaczyna się niezbyt sympatycznie – wśród barbarzyńskich najeźdźców, esesmańskich hedonistów, w obecności wątłej, sponiewieranej dziewczyny i z pewnym tworem wyobraźni, który jakimś sposobem stal się równie popularny jak dziwka o złotym sercu: dobrym Niemcem.
Z jednej bowiem strony Oskar dołożył wszelkich starań, by dokładnie poznać oblicze systemu, oblicze szaleńca ukryte za woalką biurokratycznej przyzwoitości. Dowiedział się na przykład, wcześniej, niż inni ośmielili się dowiedzieć, co to jest Sonderbehandlung: że to „specjalne traktowanie” oznacza piramidy zagazowanych ciał w Bełżcu, Sobiborze, Treblince i Oświęcimiu-Brzezince, zwanym na Zachodzie Auschwitz-Birkenau.
Z drugiej strony, Schindler jest przedsiębiorcą, handlowcem i otwarcie nie ma odwagi pluć systemowi w twarz. Mimo to już udało mu się zmniejszyć owe piramidy, co oczywiście nie mogło wpłynąć na fakt, że swoją wysokością przerosną one wkrótce Matterhorn. Choć nie może przewidzieć, jakie biurokratyczne zmiany zajdą w przyszłości, to jednak nadal zakłada, że zawsze będzie zapotrzebowanie na żydowską siłę roboczą. Dlatego w czasie swej dobroczynnej wizyty u Heleny Hirsch radzi jej: „Niech pani dba o zdrowie”. Podobnie w ponurym „Arbeitslager Płaszów” nie mogący zasnąć Żydzi, odwracając się na drugi bok, pocieszają się, że żaden borykający się z trudnościami reżim nie może sobie pozwolić na zrezygnowanie z obfitych zasobów darmowej siły roboczej. Transportami do Oświęcimia pojadą ci, którzy się załamią, zaczną pluć krwią, zapadną na dyzenterię. Schindler słyszał, jak więźniowie na placu apelowym Płaszowa mówili sami do siebie. „Dobrze, że chociaż jestem jeszcze zdrowy” takim tonem, jakiego w normalnym życiu używają tylko starcy.