Dwaj synowie Kantora chodzili do tej samej szkoły, co syn ich niemieckiego sąsiada Schindlera. Nie jest wykluczone, że obaj chłopcy byli tak inteligentni, że zostaliby w przyszłości jednymi z nielicznych żydowskich profesorów na Niemieckim Uniwersytecie w Pradze. Te mówiące po niemiecku, krótko ostrzyżone, cudowne dzieci w spodenkach do kolan goniły się z dziećmi Schindlerów po ogrodach obu domów. A Kantor, widząc, jak migają wśród cisowych krzewów, mógł pomyśleć, że sprawdza się to, co przewidzieli Geiger, Graetz, Łazarz i inni dziewiętnastowieczni niemiecko-żydowscy liberałowie: Prowadzimy oświecone życie, kłaniają się nam sąsiedzi-Niemcy, a Herr Schindler pozwolił sobie nawet w naszej obecności na uszczypliwe uwagi pod adresem czeskich mężów stanu. Jesteśmy zarówno świeckimi uczonymi, jak i wrażliwymi interpretatorami Talmudu. Należymy zarówno do dwudziestego wieku, jak i do prastarego plemienia. Ani my nikomu nie szkodzimy, ani nam nikt nie szkodzi.
Później, w połowie lat trzydziestych, rabin zweryfikuje zapewne ten optymistyczny pogląd i dojdzie w końcu do wniosku, że jego synowie nigdy nie zaimponują narodowym socjalistom swoimi doktoratami z germanistyki i że żadna dwudziestowieczna technika ani żadna świecka uczoność nie zapewnią Żydowi bezpieczeństwa, a także że nie ma takiego rabina, którego mogliby tolerować niemieccy prawodawcy. W 1936 roku Kantorowie wyjechali do Belgii. Od tej pory Schindlerowie więcej o nich nie słyszeli.
Rasa, krew i ziemia niewiele znaczyły dla dorastającego Oskara. Był jednym z tych chłopców, dla których motocykl jest najbardziej pociągającym modelem wszechświata. A jego ojciec – mechanik z zamiłowania – zapewne podsycał miłość syna do szybkich pojazdów. W ostatniej klasie gimnazjum Oskar jeździł po Zwittau na czerwonym motocyklu „Galloni” z silnikiem o pojemności 500 centymetrów sześciennych. Jego kolega szkolny, Erwin Tragatsch, z niemym zachwytem patrzył, jak czerwony „Galloni” popyrkuje ulicami miasta, przyciągając uwagę spacerowiczów na rynku. Był to nie tylko jedyny „Galloni” w Zwittau, ale w ogóle jedyny motocykl z silnikiem 500 cm3 na całych Morawach, a może i w całej Czechosłowacji.
Na wiosnę 1928 roku, kilka miesięcy przedtem, nim się zakochał i postanowił ożenić, Oskar pokazał się na rynku miejskim na „Moto-Guzzi” 250. W Europie, poza Włochami, były tylko cztery takie motocykle i należały do zawodników o międzynarodowej sławie: Giesslera, Winklera, Węgra Joo i Polaka Kołaczkowskiego. Można przypuszczać, że wielu spośród mieszkańców Zwittau kiwało głowami i mówiło, że Herr Schindler psuje chłopca.
Tak, to lato było dla Oskara najszczęśliwsze i najniewinniejsze. Dopasowany, skórzany kask, „Moto-Guzzi” 250, ściganie się z drużynami fabrycznymi w morawskich górach, opiekuńcze skrzydła rodziców, dla których szczytem politycznego zaangażowania było zapalenie świeczki za Franciszka Józefa. Ale tuż za zakrętem wysadzanej sosnami drogi czekało dwuznaczne małżeństwo, ekonomiczny upadek, siedemnaście lat tragicznej polityki. Na twarzy jadącego motocyklem chłopca nie ma jeszcze tej świadomości; jest tylko grymas spowodowany pędem powietrza. Ten miłośnik szybkości, który – ponieważ jest nowicjuszem, ponieważ nie jest zawodowcem, ponieważ swoich rekordów jeszcze nie ustanowił – może sobie pozwolić na zapłacenie wyższej ceny niż starsi, zawodowcy, kierowcy z rekordami do pobicia.
Jego pierwsze zawody odbyły się w maju. Był to górski wyścig z Brna do Soběslava, zawody wysokiej rangi, więc droga zabawka, którą zamożny Hans Schindler podarował synowi, przynajmniej nie rdzewiała w garażu. Był trzeci na swoim „Moto-Guzzi”, za dwoma „Terrotami”, które podrasowano, montując do nich angielskie silniki „Blackburne”.
Na następne zawody musiał pojechać trochę dalej, do Altwater, leżącego w górzystej okolicy nad saksońską granicą. Startował tam mistrz w klasie 250, Niemiec Walfried Winkler, i jego odwieczny rywal, Kurt Henkelmann, na chłodzonym wodą DKW. Zgłosiły się wszystkie asy: Horowitz, Kocher, Kliwar, znów przyjechały „Terroty-Blackburny”, a oprócz nich parę „Coventry Eagle’ow”. Były trzy „Moto-Guzzi”, łącznie z Oskarowym, a także cięższy kaliber, motocykle o pojemności 350 cm3 i team BMW 500.
Tego dnia Oskar przeszedł sam siebie. Trzymał się blisko liderów przez pierwsze okrążenia i czekał, co będzie. Po godzinie Winkler, Henkelmann i Oskar zostawili Sasów z tyłu, a pozostałe „Moto-Guzzi” odpadły na skutek defektów. Na przedostatnim, jak mu się zdawało, okrążeniu Oskar wyprzedził Winklera – w tym momencie wyobraził sobie pewnie, że robi błyskawiczną karierę jako kierowca fabryczny, że podróżuje itd.
Na ostatnim okrążeniu Oskar wyprzedził Henkelmanna i oba DKW, przeciął linię i zwolnił. Musiano dać jakiś omyłkowy sygnał, ponieważ publiczność także sądziła, że wyścig jest zakończony. Zanim Oskar się zorientował, że tak nie jest, że popełnił szkolny błąd, Walfried Winkler i Mita Wychodil wyprzedzili go, a nawet wyczerpanemu Henkelmannowi udało się zepchnąć go z trzeciego miejsca.
W drodze do domu fetowano go jak bohatera. Gdyby nie błąd formalny, pokonałby najlepszych zawodników Europy.
Tragatsch twierdzi, że przyczyną zakończenia motorowej kariery Oskara były względy ekonomiczne. Tego bowiem lata, po sześć tygodni trwającej znajomości, ożenił się z córką rolnika, tracąc tym samym łaski ojca, który jednocześnie był jego pracodawcą.
Dziewczyna, z którą Oskar się ożenił, pochodziła ze wsi leżącej na wschód od Zwittau, na równinie Hana. Otrzymała wykształcenie w klasztorze i pełna była takiej właśnie rezerwy, jaką Oskar podziwiał u swojej matki. Jej owdowiały ojciec nie był chłopem, lecz ziemianinem. W czasie wojny trzydziestoletniej jej austriaccy przodkowie przetrwali lata głodu i walki, jakie przetaczały się przez tę żyzną ziemię. Trzy wieki później, w okresie nowego zagrożenia, ich córka niezbyt rozsądnie wyszła za mąż za niedojrzałego jeszcze chłopca z Zwittau. Jej ojciec był temu małżeństwu przeciwny, podobnie zresztą jak ojciec Oskara.