– Marty, pan zapoznał się z moimi poleceniami. Proszę się do nich stosować!
– Przepraszam pana bardzo, panie Jonstone. To tylko siła przyzwyczajenia, pan to przecież rozumie, bardzo mi jest przykro – złamał się Marty.
Chwycił swoją czapkę, leżącą na krześle i pobiegł na górę do szatni.
Następnego dnia zapomniałem także. Natomiast Stone nie zapomniał. Wręczono mi kolejne ostrzeżenie w sprawie świadomego łamania przepisów odnośnie nowego zarządzenia regulującego miejsce czapki służbowej w trakcie pobytu listonosza na terenie urzędu pocztowego. Wsadziłem je więc znowu do kieszeni i bez słowa komentarza opuściłem urząd.
Dwa dni później dostrzegłem, że Stone obserwuje mnie coraz pilniej. Czekał tylko, żeby zobaczyć, co zrobię z czapką. Pozwoliłem trochę mu jeszcze poczekać. A potem zupełnie machinalnie ściągnąłem czapkę ze łba i położyłem obok.
Oczywiście, natychmiast przybiegł z kolejnym ostrzeżeniem. Nawet nie rzuciłem na nie okiem. W jego obecności wrzuciłem papier do kosza – czapki nie ruszyłem, leżała jak leżała, zrobiłem swoje… i usłyszałem zawzięte walenie w maszynę do pisania. Urząd wypełnił się jękiem maltretowanego przyrządu. Jak to się stało, że on, taki Stone, do takiej perfekcji opanował kunszt obchodzenia się z takim urządzeniem?
Stone pojawił się znowu. Z kolejnym ostrzeżeniem.
Więc powiedziałem mu:
– Nie muszę tego czytać. Wiem, co pan znowu wypichcił – to mianowicie, że lekceważę pańskie ostrzeżenia. Te dzisiejsze także. Prawda?
Papier wyładował w koszu.
Stone wyleciał jak z katapulty. I tak samo pojawił się znowu. Otrzymałem trzecie ostrzeżenie.
– Człowieku – powiedziałem mu – ja wiem, co tym tam wypisujesz. Pierwsze ostrzeżenie otrzymałem dlatego, że łamię twoje przepisy w sprawie czapek służbowych. Drugie ostrzeżenie otrzymałem dlatego, że pierwsze wylądowało w koszu, a trzecie, że pierwsze i drugie miało smutny koniec – w obecności kierownika urzędu zostały świadomie umieszczone w koszu na odpadki! Zgadza się?
Popatrzyłem chwilę na niego i wrzuciłem trzecie ostrzeżenie też do kosza.
– Szybszy jestem w rzucaniu do kosza na odpadki niż pan w waleniu w maszynę do pisania. Jeśli pan sobie tego życzy, jestem gotów stanąć do zawodów. Tylko, że to wszystko wygląda dość błazeńsko! A teraz pański ruch.
Stone wrócił do swojego biura i zasiadł godnie w krześle. Przestał jednak mordować maszynę do pisania. Głupio gapił się tylko w moją stronę i na moją czapkę.
Następnego dnia nie poszedłem do pracy. Pospałem sobie do południa. Nie zadzwoniłem do urzędu. Oni do mnie też nie! Wolno pospacerowałem sobie w stronę gmachu Zarządu Poczt. Tam wyjaśniłem im swoją sprawę.
Posadzono mnie przed biurkiem pani, w mocno podeszłym wieku, niezwykle szczupłej, albo lepiej, wysuszonej na wiór. Miała siwe włosy i bardzo cienką, bardzo smukłą szyję, która nagle, w samym jej środku, sprawiała wrażenie niezwykle podatnej na złamanie. Głowa więc lekko wychylała się ku przodowi, przez co dama patrzyła na mnie nad oprawkami okularów, siedzących niedbale na jej nosie.
– Słucham.
– Chciałbym zrezygnować z pracy na poczcie.
– Zrezygnować?
– Tak. Rzucić!
– Pan był listonoszem etatowym?
– Tak – odpowiedziałem.
– Tsk, tsk, tsk, tsk – wydobywało się z jej trochę za suchych warg.
– Podała mi jakieś formularze, które musiałem wypełnić.
– Jak długo pracował pan na poczcie?
– Trzy i pół roku.
– Tsk, tsk, tsk, tsk – wydobywało się dalej.
No więc i to miałem już za sobą. Szybko pojechałem do Betty i razem rozwaliliśmy parę butelek.
Nie przypuszczaliśmy wtedy, że za parę lat wrócę do pracy na poczcie i że pozostanę tam, siedząc na krześle, dłużej niż dwanaście lat.
ROZDZIAŁ II
1
W międzyczasie wydarzyło się wiele i różnie. Nawet szczęśliwie długo nowa passa na torach wyścigów konnych. Dopiero tam czułem, jak obrasta mnie ufność w siebie i wiara we własne siły. Za każdym razem, dokładnie i precyzyjnie, wyznaczałem sobie, sam sobie, ilość gotówki, jaką miałem zamiar zainwestować. Przeciętnie wychodziło między 15 a 40 dolarów dziennie. Nie wolno nigdy chcieć za dużo! Jeśli początek gier okazywał się dla mnie katastrofalny, stawiałem troszkę więcej, i to tak, żeby w przypadku wygrania obstawionych przeze mnie koni inkasować zysk, także, za każdym kolejnym razem, dokładnie kalkulowany i przewidywany. Chodziłem tam codziennie, wygrywałem dość regularnie, a kiedy wracałem do domu, głośnym wrzaskiem komunikowałem o tym Betty.
Któregoś dnia zachciało się jej iść do pracy. Chciała zostać „siłą piszącą – maszynistką”. A kiedy taka jak ona zaczyna po raz pierwszy pracować, wtedy wszystko nagłe zaczyna się zmieniać. Może nie wszystko!
Dalej opróżnialiśmy te tak liczne butelki wieczorami, a nad ranem, ona jak zwykle obrażona i jak zwykle na bezmiernym kacu, demonstracyjnie szła do siebie, żeby później poczłapać do pracy. Dopiero teraz dowiadywała się, czym jest regularna praca i jak to smakuje!
Wstawałem około jedenastej, w ciszy i spokoju delektowałem się pierwszą filiżanką kawy i paroma jajkami, baraszkowałem z psem, nawiązywałem bliższe kontakty z młodą żoną ślusarza, mieszkającą w tylnej części domu i rozbudowywałem przyjaźń ze striptizerką mieszkającą w przedniej części domu. O pierwszej byłem już na wyścigach, wracałem z wygraną do domu, zabierałem psa i razem szliśmy do przystanku autobusowego, żeby powitać Betty. Nie narzekałem. Życie było całkiem przyjemne.
Pewnego wieczoru zaraz po wypiciu pierwszego kieliszka, moja ukochana, moja jedyna, pracująca przyjaciółka wyjęczała:
– Hank, ja tego nie zdzierżę!
– Czego nie zdzierżysz, dziewuszko?
– Tego wszystkiego.
– Czego wszystkiego, którego wszystkiego, jakiego wszystkiego?
– Że ja zasuwam i haruję, a ty wygniatasz tyłek pod kołdrą. Wszyscy już myślą że jesteś moim utrzymankiem!
– No, gówniana sprawa! Ale przypominam sobie, że wtedy, kiedy JA pracowałem, ty też wdzięczyłaś się do piernat! I jakoś wtedy nie narzekałaś!
– Ach, ale to zupełnie co innego! Ty jesteś mężczyzną, a ja ciągle jeszcze kobietą!
– No tak, właśnie odkryłaś Amerykę i otarłaś się o Kolumba, nie! Ale czy to nie wy drzecie się o równouprawnienie?!
– Ty myślisz, że ja nie wiem, co tu się wyrabia… co ty wyrabiasz z tym wycieruchem z tyłu domu… co tu nieustannie spaceruje tobie pod nosem, z cyckami wywalonymi na wierzch!
– Z cyckami na wierzchu?
– Tak jest!… JEJ CYCE JAK DONICE NA STRAGANIE PO PRZECENIE!… jej duże, białe wymiona, podobne do tych, co chlaszczą między nogami krów!
– Hm… Czy wiesz, że masz rację? One są rzeczywiście całkiem wspaniale olbrzymie?
– Aha! Przyznajesz się więc?
– Co jest? W co ty grasz do diabła?!
– Mam tu jeszcze paru przyjaciół… i to oni właśnie dokładnie widzą, co tu się wyrabia!
– To nie są przyjaciele! To są tylko zacietrzewieni i objebani kapusie! Oszołomy!!!
– A ta dziwa, co to udaje, że jest tancerką? – To ona jest dziwą?
– No, przywala się do wszystkiego, co macha ogonem…
– Jakaś jesteś dziś za bardzo odjazdowa, używasz nawet przenośni?
– Jednego, czego nie chcę, to tego, żeby ludzie sądzili, że ja cię utrzymuję. Wszyscy sąsiedzi…
– Sram na nich! Od kiedy tak ważne jest to, co oni o nas myślą?
A tak naprawdę, to JA jestem tym, który płaci za komorne, a także tym samym JA, który buli za żarcie! Ja za to płacę, z moich pieniędzy wygranych na torze wyścigowym. Ty masz swoje pieniądze! Nigdy jeszcze nie miałaś ich aż tyle.