Выбрать главу

Zjedliśmy obiad w tym „gościnnym” domu, w którym zastępy służby zginały kark przed nami, wpatrując się intensywnie w ten wyjątkowy zestaw ludzi przemieszczających się z pokoju do pokoju.

Mnie zabijali wzrokiem. A potem wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy przed siebie.

– Widziałeś już kiedyś bizony, Hank? – spytał nagle dziadek.

– Nie, Wally, jeszcze nigdy. Nazywałem go Wally. Wally to było okoliczne przezwisko na tych wszystkich, co to nieustannie musieli być na fleku! Chciałem, żeby zabrzmiało coś swojskiego między nami, coś bliskiego, prawie rodzinnego.

– Mamy tutaj parę.

– Myślałem, że wszystkie zostały już dawno wystrzelane!

– Nie, nie – jakaś setka jeszcze się znajdzie!

– Coś ci nie wierzę, Wally!

– Pokaż mu je dziadku – wcięła się Joyce.

Głupia i durna gęś. Nazwała go dziadkiem – a on nim wcale nie był. Tak mówili okoliczni, niechętni rodzinie mojej żony, mieszkańcy.

– No to jazda!

Jechaliśmy parę minut aż dotarliśmy do pustego, ogrodzonego pastwiska. Teren był pagórkowaty i tak olbrzymi, że wydawało się, że płot nigdzie się nie kończy. Kilometry płotów we wszystkich kierunkach. I nic poza tym! Tylko niska, zielona trawa.

– Nigdzie nie widzę tych bizonów – krzyknąłem.

– Kierunek wiatru jest w porządku – zawyrokował Wally.

– Przeskocz przez ten płot i przejdź się parę metrów. A już niedługo je zobaczysz!

Niczego nie mogłem dostrzec. Chyba uważali mnie za idiotę z miasta, któremu można, należy, wcisnąć kawał ostrego kitu. Przeskoczyłem ten płot i zacząłem maszerować.

– No dobrze, wszystko się zgadza, tylko gdzie są te bizony – wydarłem się.

– Zobaczysz je na pewno, idź tylko przed siebie!

Ale mają ubaw po pachy, myślałem, pierdolone chłopskie poczucie humoru. Odczekają aż oddalę się od nich te parę setek metrów, i pokładając się ze śmiechu odjadą, zostawiając mnie na tym pustkowiu. Proszę bardzo! Mogę wrócić na piechotę! Sam! Mnie to nic nie robi. A jeśli to im coś robi, to ja proszę bardzo!

Coraz szybciej przemierzałem te metry kwadratowe pustkowia, czekając na odgłos odjeżdżającego samochodu. Nic jednak nie dochodziło do moich uszu. Cisza kompletna. Złożyłem ręce w trąbkę, i nawet nie odwracając się w ich stronę, ryknąłem:

I CO JEST Z TYMI BIOZONAMI!!!

Odpowiedź nadeszła, ale z innego kierunku. Nagle usłyszałem pęd racic, walących w ziemię niczym bęben. Trzy sztuki, wielkie, potężne niczym na filmie, wściekle pędziły w moją stronę, na mnie, piekielnie szybko. Chyba trochę za szybko! Jeden z nich już wysforował się na czoło. Nie było żadnej wątpliwości, kogo miały ochotę rozdeptać.

– Aż ty jebana przyrodo – powiedziałem w ich stronę.

I zacząłem uciekać. Płot zniknął za horyzontem. Nie mogłem się już za nim schronić, a najgorsze było to, że nawet nie mogłem już sobie pozwolić na to, żeby obejrzeć się w ich stronę. To mogło kosztować sekundy, nie do odrobienia w tym życiu.

Wydawało mi się, że nie biegnę, lecz lecę, ledwo dotykając trawy, frunę z wytrzeszczonymi oczyma, jakby ten właśnie wytrzeszcz miał przyspieszyć pracę nóg! Jezu – ale ja leciałem! A te potwory były coraz bliżej. Czułem jak wokół mnie trzęsie się ziemia, i za chwilę wbiją mnie w nią parzystokopytne racice – słyszałem za plecami ich oddech, czułem ślinę skapującą im z wywalonego jęzora. Ostatnim wysiłkiem odbiłem się od ziemi i przeskoczyłem płot. Przeskoczyłem?! Przefrunąłem nad nim?! Wylądowałem w jakimś rowie, na plecach, i zanim zamknąłem oczy w oczekiwaniu cudu, ujrzałem ich ogromne łby ubrane w wełniaste turbany, zawisłe nad parkanem, z oczyma wlepionymi w moje oczy.

Samochód skręcał się ze śmiechu – tak, jakby właśnie to było czymś najzabawniejszym, co udało im się kiedykolwiek zobaczyć. A Joyce dusiła się prawie, charkała, przestępowała z nogi na nogę, rechocząc najdonośniej. Bizony przez chwilę pospacerowały sobie jeszcze w okolicy, a potem spokojnie pogalopowały tam, skąd przygalopowały.

Z trudem wykaraskałem się z rowu i wsiadłem do wesołego samochodu.

No, i w ten oto sposób mogłem przyjrzeć się lej waszej chlubie – skonstatowałem spokojnie. – A teraz coś bym się nachlał!

Oczywiście, że ryje nie zamykały się im od śmiechu przez całą powrotną drogę. Ataki śmiechu nadchodziły falami i falami odchodziły. Raz to Wally nawet musiał zatrzymać samochód. Tak się porobiło! Nie mógł utrzymać kierownicy, otworzył drzwiczki i wytoczył się z samochodu, śmiejąc się dalej, skręcając się na asfalcie, a był w dość podeszłym już wieku. Babcia sobie też nie żałowała. Ale Joyce była najgłośniejsza.

Rozniosło się to wszystko po mieścinie i zobaczyłem, że wytykają mnie już palcami. Postanowiłem się więc maskować i zmienić fryzurę. Tylko to mogło mnie jeszcze uratować. Powiedziałem to Joyce. A ona na to:

– To idź do fryzjera!

– Nie mogę. On już też wie wszystko.

– Co, boisz się ich? – zapytała podejrzanie słodko.

– Ich się nie boję – bizonów się boję!

Sama więc obcięła mi włosy.

I jak zwykłe do dupy.

4

Nagle Joyce zachciało się wracać do domu. Przy wszystkich nieprzyjemnych stronach pobytu tutaj, włączając oczywiście do dupy fryzurę, z którą musiałem ciągle jeszcze paradować polubiłem jakoś to małe miasteczko. Było tu niezwykle spokojnie. Mieliśmy własny dom, Joyce karmiła wyśmienicie. Prawie tylko mięcho. Pachnące, świeże, cudownie chude mięso. Całe góry steków i befsztyków. W tym to ona była dobra. Gotowała lepiej niż wszystkie znane mi do tej pory moje kobiety. A jedzenie uspokaja! Łagodzi napięcia i koi duszę. Ona to też wiedziała. Jucha!

Odwaga powstaje w brzuchu – a wszystko inne to tylko zwątpienie!

Joyce się jednak uparła. I koniec. Do tego jeszcze te nieustanne potyczki z babcią, doprowadzające obie o zwierzęcego wręcz szału.

A ja czułem się coraz lepiej, coraz swobodniej w skórze gangstera polującego na forsę ojca własnej żony! Cha! Cha! Ci wszyscy kuzynowie, trzęsący całym tym pipidówkiem, nagle nabrali do mnie respektu. Tęgo dawali tego dowody! To się jeszcze nikomu nie udało – mówili okoliczni.

Nadszedł dzień Niebieskich Dżinsów. W tym dniu ten, kto nie miał ich na dupie, lądował w jeziorze.

Założyłem więc swój jedyny garnitur, koszulę z krawatem i wyszedłem na główną, jedyną w tym mieście ulicę. Spacerowałem wolno, jak Billy Kid, wolno, w towarzystwie bacznych i skupionych spojrzeń tych wszystkich bubków w niebieskich gaciach na tyłkach, oglądając nieliczne i nudne wystawy i kupując cygara, których i tak przecież nie paliłem.

Nikt się do mnie nie przychromolił, nikt nie odważył się zaszumieć. Miałem wrażenie, że podzieliłem miasto na dwie części, niczym zapałkę. A na nich musiało to zrobić duże wrażenie.

Trochę później natknąłem się na miejscowego lekarza. Lubiłem go. On był zawsze czymś naćpany, wrzucał w siebie jakieś speedy, produkujące permanentny haj! To nie był jednak typowy ćpun. Miał coś takiego w sobie, że od początku naszej znajomości wiedziałem, że zawsze mogę na niego liczyć, na jego pomoc w każdej sprawie.

– Musimy już zmiatać stąd – powiedziałem mu.

– Pan powinien tu zostać – odpowiedział. – Tu się żyje przyjemnie. Poluje się jeszcze lepiej. Ryb w bród. Dobre powietrze. Jest się własnym panem. Całe miasto należy już do pana!

– Co mi po takim mieście, gdzie niebieskie dwurury świętsze są od najświętszych krów!

5

Dziadek wypisał więc ten wielozerowy czek. Joyce nie wahała się ani sekundy i wsadziła go do tylnej kieszeni spodni. Dla niej to normalka! Wynajęliby mały domek pod miastem. I zaczęło się znowu, to serwowanie umoralniających, dumnych tekstów: