A ten czerwony spacerował, spacerował i prawdopodobnie rozmyślał. Żółte promienie słońca, bzyczące muchy, człowiek i pies wpatrzeni w niego i całe niebo nad nami!
To wszystko chyba dla niego za dużo. Wskoczył na drzwiczki klatki, a trzy sekundy później już go nie było. Odleciał.
Picasso i ja wróciliśmy z pustą klatką do domu.
Od wielu już tygodni nie spałem tak spokojnie. Zapomniałem nawet nastawić budzik. Na białym koniu galopowałem przez Brodway w Nowym Jorku. Zostałem właśnie wybrany na burmistrza tego miasta. Podniecenie rozwalało mi majtki. A potem ktoś rzucił we mnie kawałkiem błota… A to Joyce potrząsała moimi ramionami.
– Co się stało z ptakami?
– Pierdołę papugi. Zostałem burmistrzem Nowego Jorku!
– Gdzie są ptaki? Chcę wiedzieć! Nie ma ich w klatce!
– Ptaki? Ptaki? Co za ptaki?
– Obudź się wreszcie do jasnej cholery!
– Miałaś problemy w pracy? Coś kiepsko jesteś nastrojona?
– GDZIE SĄ PTAKI?
– Powiedziałaś, że mogę je wystawić.
– Powiedziałam, że możesz je wystawić w klatce na werandę albo na podwórku, ty mule!
– Muł?
– Tak, ty mule! Czy wypuściłeś ptaki z klatki? Czy naprawdę to chcesz mi powiedzieć?
– Chcę ci powiedzieć to, że na pewno nie zamknęły się w łazience ani że nie schowały się pod łóżkiem!
– Przecież one pozdychają z głodu!
– One mogą łapać robaczki, listki, jeść owoce… i dużo innych rzeczy!
– Tego właśnie nie mogą. Tego nie potrafią. One pozdychają.
– Niech więc zdychają ci, którzy niczego się nie nauczyli – powiedziałem to dość stanowczo i wolno, prawie demonstracyjnie przekręciłem się na drugi bok. Zasnąłem. Niewyraźnie dochodziły mnie tylko jakieś głosy z kuchni, jej przekleństwa, spadające na podłogę łyżki i przykrywki. Na szczęście Picasso leżał na łóżku przy mnie. Mogłem go więc ochronić przed długimi, ostrymi i czerwonymi obcasami jego pani. Musiał to już wiedzieć, bo pilnie lizał moją dłoń. I nagle film się urwał.
Ale tylko na krótko. Poczułem jak ktoś dobiera się do mnie. Wolno otworzyłem oczy, a to Joyce, jak oszalała psychopatka wpatrywała się we mnie. Była naga, jej piersi dyndały nad moim nosem, a jej włosy łachotały mnie w podbródek. Pomyślałem więc o jej milionach, wrzuciłem pod siebie… i z całej siły wepchnąłem się w nią.
22
Nie. Joyce nie była prawdziwą „gliną” czy „polipem” – ona tylko z takimi pracowała. Po powrocie z pracy opowiadała coraz częściej o takim jednym, który nosił czerwoną szpilkę do krawata i miał być „prawdziwym dżentelmenem”.
– Ach, ten to jest naprawdę miły i dobry dla mnie.
Każdego wieczora musiałem coś o nim usłyszeć.
– No, jak się powodzi tej „czerwonej szpilce”?
– Ach, wiesz co – powiedziała. – Wiesz, co się dzisiaj stało?
– No nie wiem, dlatego pytam.
– Ach, on jest naprawdę prawdziwym dżentelmenem!
– To pięknie, to pięknie. A co się stało?
– Wiesz, on już tyle przeżył!
– Ty i ja też mamy już sporo za sobą!
– Umarła jego żona. Twoja jeszcze żyje, wiesz?
– Moja nie umarła i prędko mi tego nie zrobi!
– Nie bądź taki dowcipny! Powiedziałam tylko, że jego żona umarła i kosztowało go to piętnaście tysięcy dolarów – rachunki lekarzy i firm pogrzebowych.
– No i co?
– Schodziłam właśnie korytarzem na dół, kiedy on nadchodził z przeciwnego kierunku. Spotkaliśmy się. On popatrzył na mnie i powiedział z tym swoim tureckim akcentem: „Ahhha, ale pani jest śliczna!” I wiesz, co on zrobił?
– No nie wiem, maleńka. Ale ty mi to powiesz?
– On pocałował mnie w czoło, lekko, lekko, delikatnie. I poszedł sobie dalej!
– To teraz ja ci coś powiem, mała. On oglądał za dużo filmów.
– A skąd ty wiesz?
– Jak to skąd?
– Bo on jest właścicielem samochodowego kina. Po skończonej pracy w biurze obsługuje projektor filmowy!
– Niczemu się więc już nie dziwię.
– Ale on jest prawdziwym dżentelmenem, co?
– Wiesz mała, ja nie chcę cię obrażać, ale…
– Co, ale!
– No wiesz, ty pochodzisz z małego miasteczka. Ja już pracowałem w pięćdziesięciu różnych miejscach, może nawet stu. Nigdzie nie chciałem zagrzać miejsca zbyt długo. To, co chcę ci powiedzieć, to tylko to, że w tych biurach, w całej Ameryce, urzędasy wymyślają sobie takie gierki i zabawy. I to wszystko z nudy, bo nie wiedzą co mają ze sobą zrobić, kombinują sobie, ogryzając paznokcie, takie różne podchody pod samice, nazywające się „biurowymi romansami”. W większości przypadków nie oznacza to nic innego, jak tylko zabijanie czasu pracy. Może, czasami, uda się takiemu jednemu czy drugiemu przewalić na biurko koleżankę z pracy – ale to i tak nie jest niczym więcej jak zapełnianiem czasu w godzinach służbowych. Tak samo jak wolny od pracy czas spędzony przy telewizorze czy graniu w kręgle, przy piciu piwa na sylwestrowym party. Ty musisz wreszcie pojąć, że to nic nie znaczy. Jeśli to pokapujesz, to te wszystkie incydenty nie będą więcej rozpalały twojej fantazji i nie pozostawią żadnych spustoszeń. Czy ty to rozumiesz?
– Ja myślę, że pan Patisian jest uczciwym człowiekiem.
– No, uważaj, bo nadziejesz się na tę jego czerwoną szpilkę od krawata i nie zapominaj, że ja tu jeszcze jestem. Lepiej nie chodź korytarzami, po których łażą te oślizłe jak węgorze typki. Oni są fałszywi, tak jak fałszywe są studolarówki.
– On nie jest fałszywy. On jest dżentelmenem. Prawdziwym dżentelmenem. Chciałabym, żebyś i ty był taki.
Nie miałem już ochoty na takie rozmowy. Usiadłem na łóżku z tabelą w ręku i zacząłem się uczyć Babcock Boulevard na pamięć.
Dzieliło się go na sekcje o numerach 14, 39, 51, 62.
Ale by się śmieli, gdybym oblał ten egzamin.
23
No i wreszcie wolny dzień. Wiecie, co zrobiłem! Wstałem wcześnie, przed powrotem Joyce do domu i poszedłem do sklepu, żeby coś kupić do zjedzenia… i chyba coś mi odbiło. Zamiast kupić piękne czerwone steki czy nawet kurczaki do upieczenia, wpadłem na pomysł, żeby przyrządzić coś niezwykłego. Poszedłem więc tam, gdzie sprzedawano wszystko, co najbardziej orientalne i egzotyczne. Napakowałem w koszyk ośmiornice, morskie węże, ślimaki, kraby i morszczynę. Człowiek obsługujący kasę spojrzał na mnie dość szczególnie i wolno zaczął dodawać.
Kiedy Joyce wieczorem wróciła do domu, wszystko było już na stole, przybrane i odświętne. Ugotowana morszczyna z krabami, cała fura złocistych, w maśle upieczonych ślimaków.
– To wszystko jest na twoją cześć – powiedziałem. Sam kupiłem, sam ugotowałem, sam przyrządziłem… żeby uczcić naszą miłość!
– A co tu leżą takie małe kupki? – zapytała.
– Ślimaki!
– Ślimaki!
– Tak, nie wiedziałaś, że od stuleci ci wielcy smakosze na Wschodzie rozkoszowali się takimi przysmakami. Radości jedzenia im nie brakowało, więc nam też jej dzisiaj nie może brakować. Te ślimaki są upieczone na maśle.
Joyce podeszła do stołu i ostrożnie usiadła.
Chwyciłem kilka ślimaków, wydłubałem, co było do wydłubania i wrzuciłem smakowite mięsko na język.
– To jest wspaniałe, baby, SPRÓBUJ CHOCIAŻ JEDNEGO!
Joyce wyskrobała jednego z muszli i wsadziła w usta, nie przestając gapić się na pozostałe leżące w złocistym tłuszczu i pachnące przyprawami. Ja w tym czasie miałem już pełne usta niezwykle smakowitej i kruchej morszczyny.
– Dobre, nie?
Wolno i długo przeżuwała tego pierwszego ślimaka.
– Na złoto upieczone w maśle.
Chwyciłem palcami parę krabów i położyłem je na język.
– To są już setki lat tradycji, ta kuchnia ma już swoją historię. A teraz właśnie my jej kosztujemy. Jest niezwykła i bardzo smaczna!