Zawsze stawiałem na nieznane konie, mogące pobić faworytów. Jeżeli takich fuksów nie było, obstawiałem konia z największymi szansami na zwycięstwo. Po pogrzebie matki, a także po pogrzebie ojca, wygrywałem na wyścigach wcale przyjemne sumki. Te smutne ceremonie mają jednak i jaśniejsze strony – świat wydawał się być klarowniejszy i głośniej brzęczał monetą. Numer sześć, na dystansie trochę dłuższym niż jedna mila, przegrał z faworytem biegu o długość łba, ale wychodząc z zakrętu na prostą, był co najmniej dwie długości przed pozostałymi końmi. Przegrał na ostatnich centymetrach przed metą. Numer sześć obstawiano w tym biegu 35:1, a faworyta 9:2. I teraz te konie miały iść razem. Faworyt ważył dwa funty więcej, 118, a waga szóstki pozostała taka sama, 116. Zmieniono mu tylko dżokeja, na gorszego, bo przez nikogo nie lubianego. Dystans biegu miał wynosić jedną milę i jedną szesnastą. Tłum grających krzyczał, że skoro faworyt wygrał z szóstką na dłuższym dystansie, to te marne dodatkowe metry nie powinny stanowić żadnego problemu. Wydawać by się mogło, że jest to logiczna kalkulacja. Ale biegi koni nie zawsze przebiegają w zgodzie z prawami logiki. Trenerzy każą startować koniom w pozornie tylko niekorzystnych kombinacjach, unikając gonitw ze zbyt dużą liczbą startujących. Zmieniona długość biegu oraz wymiana dżokeja dawały nadzieję na bardzo interesujący bieg po dobrej cenie. Popatrzyłem na tablicę. W przedbiegu numer sześć był obstawiony 5:1, a w tym biegu już 7:1.
– Szóstka wygra – powiedziałem Vi.
– Nie wytrzyma – odpowiedziała sucho Vi.
– Wygra jak w banku – stwierdziłem i postawiłem dziesięć dolarów na zwycięstwo szóstki.
Szóstka obejmuje prowadzenie od startu, w pierwszym zakręcie, ocierając się o krzewy rosnące wzdłuż toru, przechodzi na przeciwległą prostą, i tam nie naciskana, utrzymuje się w przodzie na jedną i jedną trzecią długości. Reszta na razie w tyle. Przyjmowano, że do ostatniego zakrętu szóstka pozostanie w przodzie, a wychodząc z niego, zacznie finiszować. Na ostatniej prostej, przed metą, można z łatwością wyprzedzić zmęczonego prowadzeniem konia. Tak mógłby wyglądać ten bieg. Ale trener zmienił taktykę. U wierzchołka zakrętu dżokej popuścił cugle, a koń skokiem pociągnął do przodu. Zanim pozostali jeźdźcy zdążyli spiąć swoje konie ostrogami, szóstka była już w przodzie na cztery długości. Na wejściu na ostatnią prostą dżokej trzymał konia „na ostro,” rozglądał się za siebie na lewo i prawo i cisnął na tempo. Szóstka to wytrzymała. Z tyłu doszedł gwałtownie do przodu faworyt, było 9:5, i to w piekielnym galopie. Odległość do prowadzącego konia zmniejszyła się w błyskawicznym tempie. Wyglądało na to, że faworyt bez żadnych kłopotów połknie będącą jeszcze na czele szóstkę. Faworyt miał numer dwa. W połowie ostatniej prostej dwójka zmniejszyła dystans do połowy długości i dopiero wtedy dżokej szóstki chwycił za szpicrutę. Dżokej dwójki okładał konia od samego startu, koń nie reagował więc na bolesne razy. Szóstka utrzymała swoją pozycję do mety, a ja popatrzyłem na tablicę zakładów.
Wzrosły one dla mojego konia do 8:1.
Wróciliśmy do baru.
– Tym razem nie wygrał najlepszy koń – stwierdziła Vi.
– Nie interesuje mnie, czy jest lepszy czy najlepszy. Ja tylko lubię, kiedy mój koń jest pierwszy na mecie. Zamów coś!
Wypiliśmy.
– No cwaniaczku, to teraz sprawdzimy teraz, czy uda ci się jeszcze raz ograć tych innych cwaniaków!
– Powiedziałem ci już, że po pogrzebie nie ma na mnie żadnej siły.
Wbiła swoją klatkę piersiową w moją. Incydent ten został uroczyście uhonorowany czystym scotchem. W międzyczasie udało mi się rzucić okiem na kolejność następnych gonitw. Bieg trzeci. I właśnie wtedy nastąpił start. Ci macherzy od organizacji gonitw wciskają w ten sposób niezłą manianę grającym. Ludzie gorączkują się jeszcze po ostatnim biegu, przeklinają własne błędy w typach, liczą pieniądze albo chleją. Niepostrzeżenie te dwudziestopięciominutowe przerwy między biegami zawsze zamieniają się w czas roztrząsania tego, co już się stało, co już minęło, a nigdy w umysłową pracę nad ustalaniem taktyki typowania następnych, euforycznych zwycięstw. Trzecia gonitwa odbywała się na dystansie sześć razy jedna ósma mili. Faworyt, słynący ze swojej prędkości, był już na czele peletonu. Ostatni swój bieg, siedem razy jedna ósma mili przegrał na długość chrapów w ostatniej sekundzie, mimo że prowadził od samego startu. Ósemką był oznakowany koń podziwiany za szybkość finiszowania. Wystartował nieźle, uplasował się na trzeciej pozycji, a na prostej odrobił trzy długości do faworyta. Cwaniaki za lornetkami rozgorączkowali się, dywagując, czy skoro ósemka nie dała rady faworytowi na dłuższym dystansie, może dać mu radę na krótszym?
Dywagując tak i bijąc pianę, tracili resztki zdrowego rozsądku i zazwyczaj przegrywali. Bo koń, który wygrał siedem razy jedną milę, nie startował w tym biegu.
– Obstawiamy ósemkę – powiedziałem do Vi.
– Za krótki dystans. Jego zryw na finiszu nic mu nie da – rzeczowo strzeliła Vi.
Ósemkę obstawiano 6:1, a teraz, w połowie dystansu, doszło do 9:1. Zainkasowałem wygraną z ostatniej gonitwy i postawiłem dziesięć dolarów na ósemkę. Przegrywa się zawsze, jak stawia się za wysoko albo wycofuje pieniądze, zanim bieg się skończy. Bo nagły strach i mokro w gaciach! Dziesięć dolarów było stawką bezpieczną i jakoś urokliwą. Faworyt walił do przodu. Pierwszy wyszedł ze startu, pierwszy doszedł do bandy i miał już dwie długości przewagi. Ósemka biegła za bardzo na zewnątrz na przedostatnim miejscu, wolno nabierając tempa. W ostatnią prostą faworyt wszedł pierwszy, ósemka na piątym miejscu wyszła na zewnątrz jeszcze bardziej i dopiero teraz dżokej zaczął okładać zady konia. Galop faworyta stawał się coraz krótszy, koń stracił siły, ale w połowie ostatniej prostej faworyt ciągle jeszcze miał dwie długości przewagi. Ósemka, niczym z podwójnym dopalaczem, przefrunęła obok faworyta, odbijając się od niego na dwie i pół długości na stumetrowym odcinku przed metą. Popatrzyłem na tablicę. Stawka nie zmieniała się 9:1. I znowu do baru. Vi zawiesiła się na mnie i przylgnęła. Wygrałem trzy z pięciu ostatnich biegów. Wtedy jeszcze przeprowadzano ich osiem, a nie dziewięć, jak to dziś ma miejsce. A zresztą osiem i tak było za dużo na tej jeden „pogrzebowy” dzień. Kupiłem sobie parę cygar i wsiedliśmy do samochodu. Vi nie miała auta, przyjeżdżała zawsze autobusem, ale nigdy nim nie odjeżdżała. Po drodze kupiliśmy butelczynę whisky i pojechaliśmy do mnie.
12
Vi rozejrzała się.
– I jak taki mężczyzna jak ty może mieszkać w takim „krajobrazie”?
– O to pytają mnie wszystkie.
– To jest gorsze niż skład złomu!
– Troszczę się o to, żeby żyć najskromniej.
– No to chodźmy do mnie.
– Okay.
Znowu umościliśmy się w samochodzie, a ona wskazywała mi drogę. Kupiliśmy jeszcze dwie buteleczki, steki, jarzyny, dodatki do sałaty, kartofle, chleb i parę jeszcze butelek.
Nad wejściem do czynszowej kamienicy, gdzie mieszkała Vi, wisiała pokaźnych rozmiarów tablica, pomalowana czerwoną farbą.
HAŁASY I WRZASKI, WSZELKIEGO RODZAJU, SĄ NIEDOZWOLONE. APARATY TELEWIZYJNE NALEŻY WYŁĄCZAĆ O GODZINIE 22. CIĘŻKO PRACUJĄCY MIESZKAŃCY TEGO DOMU POTRZEBUJĄ CISZY I NOCNEGO SPOKOJU.
– To o telewizorach bardzo mi się podoba – powiedziałem jej.
Wsiedliśmy do windy. Vi miała śliczne i małe mieszkanko. Zakupy zaniosłem do kuchni, znalazłem dwie szklanki, nalałem.
– Wypakuj to wszystko. Ja zaraz się pojawię.
Wypakowałem więc wszystko, położyłem na stole. Wypiłem. Nalałem sobie znowu. I wtedy pojawiła się ona. Odwaliła się w wcale gustowną kieckę. Klipsy. Wysokie obcasy. Bardzo mini. Była w porządku. Trochę może, no ciut, za nisko osadzona, ale „chrupiący” tyłek, kształtne uda i ostre piersi robiły wrażenie. Na pewno długodystansowa w łóżku.