I rzeczywiście zaaplikował sobie coś z niewielkiej buteleczki.
– Drogi pani Chinaski, bardzo bylibyśmy panu wdzięczni, gdyby zechciał pan opowiedzieć nam, gdzie spędził ostatnie dwa dni?
– Opłakiwałem kogoś i nosiłem żałobę.
– Opłakiwał pan?
– Pogrzeb. Stara przyjaciółka. Pierwszy dzień – kupa różnych dziwnych spraw do załatwienia, łącznie z rzucaniem grudek ziemi na wieko trumny. Dzień drugi – ścisła żałoba.
– I nie miał pan czasu na wykonanie jednego telefonu do nas, Chinaski?
– Zgadza się.
– A ja chciałbym coś panu powiedzieć, Chinaski, i mam nadzieję że to pozostanie między nami…
– Bardzo proszę.
– Jeżeli pan nas nie informuje, co się z panem dzieje… czy pan już wie, co chcę przez to powiedzieć?
– Niestety, nie.
– Panie Chinaski, jeżeli pan nas nie informuje, co się z panem dzieje, to znaczy, że przekazuje pan nam informację, że sra pan na pocztę!!!
– Rzeczywiście?
– A teraz, panie Chinaski, czy pan zdaje sobie sprawę, co to oznacza?
– Nie. A co?
Pochylił się nad stołem, wysunął twarz do przodu i wycedził:
– To oznacza, panie Chinaski, że poczta amerykańska może też osrać pana!!!
Wycofał swój łeb, ale dalej gapił się w moją stronę.
– Panie Feathers – powiedziałem – pan mnie może… czy pan już wie, co?
– Henry, tylko niech pan nie próbuje być bezczelny. Ja mogę pańskie żyćko tu… tu!… tu!!!… zamienić w piekło.
– Proszę zwracać się do mnie moim pełnym imieniem i nazwiskiem. Nie wydaje mi się, że zbyt dużo żądam od pana!
– Pan żąda respektu?…
– Tak jest. Żądam dokładnie tego! Pan chyba jeszcze pamięta, gdzie zaparkował pan swój samochód?
– A co to ma do rzeczy?! A może to szantaż???
– Czarni z tej dzielnicy ubóstwiają mnie, Feathers. Chyba będę musiał się im jakoś za to odwdzięczyć?!
– Czarni ubóstwiają pana?
– Dają mi wody, kiedy mam pragnienie. Ja nawet walę ich kobiety. Czy też usiłuję to robić!
– Wspaniale… wspaniale… odchodzimy od naszego tematu, Chinaski. A teraz do pracy.
Wręczył mi jakiś świstek, zaświadczający, że byłem u niego. Chyba „pogoniłem” mu trochę strachu. Z czarnymi nigdy nie stałem na stopie wojennej, a z Feathersem właśnie zaczynałem. To, że on się przeraził, to było dla mnie jasne. Liczyłem przecież na to. Jednego takiego inspektora zrzucono ze schodów, drugiego przeciągnęli nożem po dupie, podobno komuś otworzyli brzuch, jak czekał na skrzyżowaniu na zielone światło, i to przed głównym wejściem do Stanowego Urzędu Pocztowego. Sprawców nigdy nie odnaleziono.
Feathers, niedługo po naszej rozmowie, odszedł. Nie wiem, gdzie on teraz pracuje. Na pewno nie jest już urzędnikiem Głównego Urzędu Pocztowego.
16
O dziesiątej po południu zadzwonił telefon.
– Pan Chinaski?
Natychmiast rozpoznałem ten kobiecy głos, i uruchomiłem te swoje gierki.
– Mmmmmm – odpowiedziałem.
To była Graves, ten przykład nie adorowanego przeze mnie gatunku kobiety.
– Czy pan spał?
– Tak. Tak, Ale proszę śmiało mówić dalej, pani Graves. Nic nie szkodzi.
Trudno! Skoro się już stało!
– Wszystko zostało właśnie wyjaśnione. Nie mamy do pana żadnych zastrzeżeń.
– Hmmm… hmmmmmm… hmmmmmm.
– Dokładnie za dwa tygodnie jest termin pańskiego egzaminu.
Tabela CP I.
– Co? Chwileczkę!… zaraz?… chwileczkę!!!
– I to wszystko na dzisiaj, panie Chinaski. Życzę przyjemnego dnia.
Odłożyła słuchawkę.
17
Nic innego mi nie pozostało, jak chwycić palcami te tabele i… Postanowiłem sobie ułatwić naukę i podzieliłem wszystkie dane na dwie grupy: wiek i płeć. Na przykład: jeden facet mieszkał z trzema kobietami. Jedną okładał pejczem (jej nazwisko było nazwą ulicy, a jej wiek numerem okręgu pocztowego), z drugą uprawiał tylko miłość francuską (jak wyżej), a z trzecią wiał się klasycznie (jak wyżej). W ten mój system włączyłem także grupy ryzyka, na przykład homos, a jeden z nich miał 33 lata (nazywał się Manfred Avenue)… i. tak dalej… i tak dalej. Jestem pewien, że nie wpuściliby mnie pod ten szklany klosz, gdyby wiedzieli, co ja sobie myślę, patrząc na egzaminacyjne przykłady. Ci wymyśleni przeze mnie ludzie stawali się coraz bliżsi i coraz lepiej mi znani. Mimo wszystko, czasami nie mogłem opanować tych wszystkich „orgii” pętających się po mojej głowie. Przy pierwszym podejściu udało mi się tylko w 94 procentach. Dziesięć dni później, przy egzaminie poprawkowym wiedziałem już bezbłędnie, kto kogo i jak pierdoli – osiągnąłem maksimum. Sto procent właściwie posegregowanej korespondencji w ciągu pięciu minut. Wręczono mi nawet kiepsko skopiowany dyplom z życzeniami pomyślnej pracy od samego szefa naszego urzędu.
18
Wkrótce po egzaminie zostałem zaangażowany na stały etat, co oznaczało tylko osiem godzin pracy w nocy, cztery godziny krócej niż bez etatu, oraz płatny urlop i wszystkie święta państwowe. Z dwustu osób starających się o stały etat na poczcie, dotrwało do końca tylko dwóch. Ja byłem jednym z nich.
W pracy poznałem Dawida Janko, młodego białego dwudziestolatka. Błąd polegał na tym, że zacząłem z nim gadać, a tak się jakoś stało, że zahaczyliśmy o muzykę klasyczną. To był jedyny rodzaj muzyki, o którym miałem jako takie pojęcie, przez przypadek, a może nie, bo tylko tego mogłem słuchać, jak rano, po powrocie z pracy, leżałem w wyrze i wlewałem w siebie piwo. A jeśli taka muzyka wypełnia małżowinę uszną o poranku, to nie wiem, co należałoby zrobić, żeby o niej zapomnieć. Ona zostawała na zawsze. Po rozwodzie z Joyce zapakowałem do walizki, i to chyba nie był przypadek, dwa tomy dzieła „Życie kompozytorów dawnych i współczesnych”. Ci mężczyźni cierpieli potwornie przez całe swoje życie, podobnie jak ja, więc cieszyłem się, że mogłem się o tym dowiedzieć, że nie byłem w tym piekle osamotniony, ale na szczęście, na moje szczęście, nie potrafiłem i nie potrafię napisać ani jednej nuty. No, i wtedy zachciało mi się pouczestniczyć w dyskusji. Janko i jakiś drugi wszczęli ordynarną kłótnię w niezwykle subtelnym temacie muzycznym, postanowiłem więc, całkiem spontanicznie, załagodzić spór, podając dokładną datę urodzin Beethovena, pierwszego wykonania jego III Symfonii i szkicując mały esej (chyba tak trochę po łebkach) o relacjach krytyków na to dzieło. Tego biedny Janko nie mógł strawić! Zaczął mnie uważać za wykształconego, kulturalnego człowieka. Siedząc obok mnie na taborecie oskarżał się i lamentował nad swoją kulturalną nędzą, która, siedząc gdzieś tam głęboko w jego duszy, miała siać tam prawic morowe spustoszenie. Mówił o tym potwornie głośno, bardzo chciał być słyszany, i to przez wszystkich. Sortowałem przesyłki i musiałem słuchać i słuchać, i słuchać! Prawie bez końca! Coraz częściej łapałem się na tym, że wysilałem łeb do granic jego skromnych możliwości, poszukując metody ukrócenia tego potoku tematów i wątków albo jak zmusić tego biednego szczeniaka, żeby odkrył urok i powaby ciszy i błogiego spokoju – tym bardziej, że wychodziłem z nocnej szychty z cholernym bólem głowy, a dochodziłem do domu w połowie chory. Jak nie więcej! On mnie zabijał tym swoim głosem.
19
Pracę zaczynałem o 18.10, a Janko o 23.36 – czyli dobrze nie było, ale mogłoby być dużo gorzej. A ponieważ o 22.06 miałem półgodzinną pauzę, Janko siedział już na taborecie, kiedy ja wracałem najedzony i po kawie. Zawsze podstawiał mi krzesło pod tyłek. Janko uważał się nie tylko za wybitnego pięknoducha, ale także za wyjątkowego samca. Z jego zadręczających już mnie relacji wynikało niezbicie, że jest napadany w ciemnych korytarzach przez same tylko wspaniałe kobiety, że jest przez nie śledzony całymi tygodniami, że nie dają mu spokoju. Biedny chłopczyna! A ja jeszcze nigdy nie widziałem, żeby wykrztusił z siebie choć jedno słowo do naszych koleżanek z pracy, albo żeby chociaż jedna napadła na niego, kiedy wychodzi z kibla zapinając rozporek.