Stałem właśnie w biurze pełniącego dyżur inspektora. On siedział po drugiej stronie biurka. Trzymałem w ręku cygaro i wydmuchiwałem z siebie opary whisky z ostatniej popijawy.
Pachniałem pieniędzmi. Czułem, że on to czuje.
– Panie Witers – łagodnie otworzyłem naszą rozmowę – poczta traktowała mnie zawsze bardzo dobrze. Niestety, mam ostatnio liczne zobowiązania, które muszę załatwić błyskawicznie. Jeżeli nie da mi pan długoterminowego urlopu, będę zmuszony prosić o przeniesienie mnie na emeryturę.
– Czy pan, panie Chinaski, nie korzystał już z przysługującego mu urlopu?
– Nie. Moje podanie zostało odrzucone. Tym razem nie powinien się pan posuwać aż tak daleko. Albo urlop, albo emerytura!
– Proszę wypełnić ten formularz, a potem ja go podpiszę. W ramach przysługujących mi kompetencji mogę dać panu dziewięćdziesiąt dni roboczych urlopu.
– No, i bosko! – powiedziałem, powoli wypuszczając niebieski dym spalanego przeze mnie bardzo wytwornego, więc i drogiego cygara.
2
Wyścigi konne odbywały się teraz na wybrzeżu, sto pięćdziesiąt kilometrów na południe. Dalej opłacałem czynsz za mieszkanie w mieście, wsiadałem w samochód i jechałem wybrzeżem w tamtą stronę. Raz czy dwa razy w tygodniu wpadałem do mieszkania, przeglądałem pocztę, spałem i wracałem na tor. Pyszne życie. Może dlatego, że zaczynałem naprawdę wygrywać. Po ostatnim biegu dnia fundowałem sobie w barze drinka, a potem piwo, nie oszczędzając na napiwkach dla obsługi. Nowe życie – tak to sobie nazwałem. Nic nie może mi go zakłócić.
Pewnego popołudnia odechciało mi się siedzieć na torze i przed ostatnim biegiem ulokowałem się przy barze. Obstawiałem pięćdziesiąt dolarów za wygraną. Jeśli się ma pieniądze, a do tego się jeszcze wygrywa, to jest to dokładnie to samo, jakby stawiało się pięć czy dziesięć dolarów na wygraną.
– Scotch z sodą – powiedziałem barmanowi. Ostatniego biegu posłuchamy sobie przez głośnik.
– Jakiego konia pan obstawił?
– Blue Stocking pięćdziesiąt za wygraną.
– Dużo za ciężki i za tłusty.
– Jeśli się nie mylę, to miał być dowcip? Tak? Dobry koń w biegu o sześć tysięcy dolarów może z palcem w dupie ważyć więcej niż 110 funtów! Jest jeden tylko warunek – pozostałe konie powinny być dużo cięższe.
Naturalnie, że nie była to przyczyna, dla której postanowiłem postawić na Blue Stocking. Starałem się puszczać w obieg fałszywe informacje, i uwolnić się od pewnego typu ludzi, nazwanych przeze mnie „podrabiaczami”. Nie było wtedy jeszcze transmisji telewizyjnych. Słuchało się sprawozdania radiowego.
Tego dnia wygrałem już 380 dolarów. Wpadka na ostatnim biegu zmniejszyłaby mój utarg dzienny netto tylko o pięćdziesiąt dolarów, trzysta trzydzieści dolarów na czysto, to dobry zarobek na jeden dzień.
Słuchaliśmy. Sprawozdawca wymieniał imiona wszystkich koni, ale mojego nie było. Myślałem, że może upadł i został wycofany z wyścigu. Konie wbiegły na ostatnią prostą, zbliżały się do celu, sprawozdawca wył do mikrofonu. Zła sława tego toru polegała na tym, że ostatnia prosta była niezwykle krótka i wymuszała na koniach i dżokejach maksimum sprawności i skuteczności. Ale zanim konie przebiegły linię mety, sprawozdawca zdartym już głosem zaanonsował: „i nagle na czoło wysuwa się Blue Stocking… mknie po przeciwległym torze, zbliża się do celu… nikt nie jest w stanie mu zagrozić… i wygrywa Blue Stocking!”.
– Przepraszam pana na chwilę – powiedziałem do barmana. – Zaraz wracam. Proszę przygotować podwójną whisky z wodą.
– Natychmiast – odpowiedział barman, jakby to on wygrał ten bieg.
Poszedłem do kasy. Blue Stocking obstawiano 9:2. Mogłoby być trochę więcej, jakieś 100:10, ale tak naprawdę, to tym razem chodziło mi o zwycięstwo tego konia, a nie o szmalec. Mimo wszystko chętnie zainkasowałem 250 zielonych i parę mniejszych banknotów.
– Jak będzie pan obstawiał jutro? spytał barman po moim powrocie.
– Do jutra mamy jeszcze dużo czasu. No i przyjdą na świat zupełnie nowe konie! I to jest najważniejsze!!!
Wypiłem i zostawiłem mu dobry napiwek. Jednego dolara.
3
Wszystkie wieczory wyglądały podobnie. Jechałem wybrzeżem, wyszukując sobie restauracje, gdzie można było spokojnie i w ciszy zjeść kolację. Tam, gdzie było cicho, było też i dość drogo. W trakcie tych wieczornych wypraw wykształciłem w sobie ekstra zmysł podpowiadający mi gdzie warto, a gdzie nie warto bywać.
Nie wszędzie można było dostać stolik z widokiem na ocean, chyba, że było się gotowym odczekać przy barze czasami godzinę, a bardzo często dłużej. Ja bardzo lubiłem te stoliki. Ocean i księżyc zawsze nastrajały mnie romantycznie, wpatrzony w nie cieszyłem się życiem i tym, że potrafiłem żyć. Bardzo często więc czekałem przy barze na wolny stolik przy oknie. Mała sałata i duży stek, bo to ciągle zamawiałem, smakowały wtedy najlepiej. Obsługa, odpowiadając na moje uśmiechy, też się uśmiechała, ocierając się w przelocie o mnie, co dodatkowo podnosiło temperaturę spożywanych potraw. Tę sztukę uwodzenia obsługi w knajpach opanowałem perfekcyjnie w czasach, kiedy pracowałem w rzeźniach albo przemierzałem kraj, układając tory kolejowe, albo lepiłem z odpadów mięsnych ciastka dla psów, spałem na ławkach w licznych parkach, czy też wykonując wszelkie prace we wszystkich możliwych stanach Ameryki.
Po kolacji udawałem się na poszukiwanie motelu. I to zawsze trwało dość długo. Po drodze zatrzymywałem się w barach, piłem piwo i whisky. Omijałem motele oferujące pokoje z telewizorami. Szukałem prostego wyposażenia, wygodnego i czystego łóżku, gorącego natrysku, Komfortu, nigdy luksusu.
Życie może być cudowne. I tych jego cudowności było mi zawsze za mało.
4
Właśnie czekałem w barze na kolejny bieg i zobaczyłem tę kobietę. Bóg, czy coś podobnego, tworzy bez przerwy kobiety i wyrzuca je na ulice. Jedna ma za duży tyłek, druga za oszczędnościowe cycki, są bardzo szalone i mniej zwariowane, religijne i te, co wróżą z fusów, takie, które nie trzymają na wodzy swoich „wiatrów,” a także z za długimi nosami czy zbyt szczupłymi udami…
Ale od czasu do czasu pojawia się istota… boska? Kobieta pękająca w szwach… seks – maszyna, przekleństwo, początek i koniec Wszechrzeczy. Właśnie usiadła przy barze. Niestety, nie obok mnie! Była mocno wstawiona. Barman nie chciał już jej niczego podawać. Zaczęła szemrać i głośno ryczeć, nawet kląć. Zadzwoniono na policję i te umundurowane polipy chwyciły ją za ramiona i ściągnęły ze stolika.
Wypiłem swojego drinka i zwróciłem się spokojnie do nich:
– Panowie! Panowie!
Popatrzyli się na mnie.
– Czy moja żona w czymś przesadziła?
– Przypuszczamy tylko, że jest bardzo mocno wstawiona. Chcieliśmy ją wyprowadzić na zewnątrz!
– Ma brać udział w następnej gonitwie?
Zaśmieli się z mojego durnego „cha cha cha – dowcipu”.
– Nie. Nie. Odstawimy ją na parking za torami.
– Ja sam to zrobię. Od tego jestem jej mężem. Także od tego!
– Nie zgłaszamy sprzeciwów. Prosimy zwrócić tylko uwagę na samopoczucie pańskiej żony.
Nie bawiłem się z nimi dłużej. Chwyciłem ją za ręce i usadziłem na stoliku.
– Niech Bogu będzie chwała, a i panu, skoro uratowaliście moje życie westchnęła.