Stukałem coraz energiczniej:
Hej… kolego… ty!… PIERDOLONY GŁUCHY ONANISTO!
Musiał to usłyszeć, bo nawet popatrzył tym swoim tępym i rozlazłym wzrokiem w moją stronę.
Powiedziałem:
– OTWÓRZ TE DRZWI! NIE WIDZISZ, ŻE STOJĘ ZA NIMI! NIE MOGĘ WEJŚĆ DO ŚRODKA! WALE TY! OTWIERAJ TE JEBANE KRATY!
Otworzył. Byłem na korytarzu trzeciego piętra. Facet wpadł w jakiś nie znany mi stan duchowego uniesienia i zachwytu. Ścisnąłem go za łokieć.
– Dziękuję koledze, dziękuję.
I znowu stałem przed sortownicą.
Po chwili przechodził obok mnie jeden z tych pilnowaczy, którzy biorą pensje za pilnowanie nas i egzekwowanie godzin naszej pracy. Zatrzymywał się na chwilę, a mnie zdrętwiały palce.
– Wszystko w porządku, Chinaski?
Coś mu warknąłem, pomachałem gazetami, jakbym odpędzał nieobecne muchy, rozmawiałem sam ze sobą, uśmiechałem się nawet, ale nie do niego, aż sobie wreszcie poszedł.
9
Fay była w ciąży. Ale ten fakt nie zmienił ani jej, ani tym bardziej tak wyjątkowego stworu jakim była poczta amerykańska.
Ci, którzy naprawdę pracowali, pracowali nieustannie i bez przerwy, a ci, którzy nie pracowali, to rozprawiali wyłącznie o sporcie. Różnokolorowa drużyna składała się przede wszystkim z wielkich, czarnych postaci, zbudowanych jak zapaśnicy wagi ciężkiej, a ich głównym zajęciem były luzackie koci – koci – łapci ze sportem w roli głównej. Nowego zawsze przydzielano do tej drużyny. W ten sposób oszczędzono życie paru pilnowaczom. Zajmowali się, ale i tak nie przeszkadzało im to w międleniu ciągle takich samych tekstów, odbieraniu worków z listami z dowożących ciężarówek i transportowaniu ich przy pomocy wózków lub windy na wyższe piętra. To zabierało im pięć minut, pozostałe pięćdziesiąt pięć minut opierdalali się totalnie, wykrzykując cytaty ze sportowych gazet. Niekiedy, bardzo jednak rzadko, liczyli przesyłki, albo udawali że liczą. Robili to z zimną krwią i wyrachowaniem. Ale muszę przyznać, że długie ołówki, wsuwane przez nich za własne uszy, dodawały im czegoś szlachetnego, nawet intelektualnego. Sprzeczki i kłótnie wybuchały bardzo gwałtownie co parę minut. Każdy z nich uważał się za eksperta we wszystkich dziedzinach sportu, a wszyscy czytali z umiłowaniem ciągle tę samą gazetę sportową.
– Chłopczyk, obsraj te trzy klasy szkoły podstawowej i powiedz nam, kto był najlepszym na świecie graczem na polu zewnętrznym?
– Powiedziałbym, że Willie Mays, Ted Williams, Cobb.
– Co? Co?
– To jest jasne, jak dwieście jest trzysta, nie!
– A Babe Ruth? Tego już olewacie bokiem, tak!
– Okay, okay! A ty kogo typujesz, macherku!
– Bez żadnych zgrzytów Mays, Ruth i Di Maggio.
– Wam już wszystkim trzepnęło zdrowo w manianę! A Hank Aaron! Czy któryś z was słyszał to nazwisko?
Pewnego dnia ukazały się anonsy rekrutujące nowych ludzi do prac dotychczas wykonywanych przez tę kolorowo mieszaną drużynę. Wszystkie anonsy, plakaty i afisze znikały błyskawicznie ze ścian i tablic ogłoszeniowych. Kolorowo mieszana drużyna wysyłała swoje bojówki z zadaniem mszczenia wszelkich inicjatyw dyrekcji, mogących zaszkodzić żywotnym interesom ugrupowania. Informacje wywieszano wielokrotnie, a one znikały też wielokrotnie w najbardziej tajemniczy sposób. Dyrekcja nabierała wody w usta i przestała werbować. Wszyscy dobrze wiedzieli, że droga z budynku na parking samochodowy była długa i ciemna. Szczególnie w nocy.
10
Zawroty głowy wracały regularnie. Czułem, jak nadchodzą. Stół zaczynał się wtedy kręcić. Trwało to minutę albo trochę dłużej. Listy stawały się jakoś ciężkie i nieporęczne. Ludzie wyglądali blado, szaro, coraz siniej. Ciągle spadałem ze stołka. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Ta kurewska praca zabijała mnie. Ponieważ przestałem kapować, co jest grane, poszedłem do lekarza i opowiedziałem mu wszystko. Postanowił zmierzyć ciśnienie krwi. I zmierzył.
– Nie. Nie. Ciśnienie jest w normie.
Przystawił też stetoskop do moich piersi.
– Nic godnego uwagi nie mogę znaleźć.
Postanowił wykonać specjalne badanie krwi. Polegać to miało na tym, że pobierano krew trzy razy w powiększających się odstępach czasu.
– Chce pan poczekać w poczekalni?
– Nie, nie. Nigdy! Wolę rozruszać trochę moje nogi. Zjawię się punktualnie.
– Tylko na pewno punktualnie!
Do drugiego badania krwi stawiłem się bardzo punktualnie. Trzecie miało mieć miejsce za dwadzieścia pięć minut. Wyszedłem na ulicę. Pusto. Martwo. Drętwo, Zajrzałem do kiosku i przerzuciłem parę gazet. Odłożyłem je i spojrzałem na zegarek. Przechodząc obok przystanku autobusowego zarejestrowałem kobietę siedzącą na ławce. Dziwne to było zjawisko i jakie niecodziennie! Niezwykle wspaniałomyślnie, i jak „hojnie,” rozwaliła te swoje niezłe nogi! Nie mogłem na to nie patrzeć! Wyhamowało mnie tak, że stanąłem i bezczelnie wpatrywałem się w tę kobiecą figurę nożną. Cóż za głębia obrazu – pomyślałem. Nagle wstała. Z wlepionym w jej mięsisty tyłek oczami maszerowałem za nią. Oślepiony? Zahipnotyzowany? Wszystko jedno! Weszła do budynku poczty. Ja za nią. Stanęła w długiej kolejce. Ja za nią. Kupiła dwie kartki pocztowe. Ja dwanaście kopert i znaczki za dwa dolary. Wyszła, i niestety nadjechał autobus. Udało mi się przez ułamek sekundy zobaczyć resztki tych wybornych kończyn dolnych w pełnej harmonii z kształtną pupką znikające za zamykającymi się drzwiami pojazdu komunikacji miejskiej.
Lekarz czekał.
– Dlaczego spóźnia się pan aż pięć minut.
– Nie wiem. Mój zegarek nawala.
– TO BADANIE KRWI WYMAGA NIEZWYKŁEJ DOKŁADNOŚCI I PRECYZJI.
– Nie mam nic przeciwko temu. A teraz niech już się pan dobiera do moich żył.
Dobrał się.
Kilka dni później dowiedziałem się, że test niczego nie wykazał. Nie wiedziałem, czy mam winić siebie za to pięciominutowe spóźnienie czy nie. Tak czy owak napady zawrotów głowy nachodziły mnie coraz częściej, a ich przebieg przyprawiał mnie o dodatkowy, bardzo silny ból głowy. Po czterech godzinach pracy miałem wszystkiego po dziurki w nosie, stemplowałem kartkę i wychodziłem, zaniedbując wielu czynności służbowych. Kiedyś byłem już o 11 wieczorem w domu. Fay, z brzuchem, leżała w łóżku.
– Co się stało?
– Nie wytrzymuję – powiedziałem – chyba jestem… za wrażliwy i za delikatny.
11
Chłopaki z urzędu pocztowego w Dorscy nie mieli naturalnie pojęcia, że ze mną nie było zbyt tęgo. Wchodziłem tylnym wejściem, chowałem sweter w urzędowym koszu do transportowania przesyłek i tak „zamaskowany” przesuwałem się możliwie najciszej do głównego wejścia, żeby ostemplować kartę.
– Bracia i siostry – darłem się do każdego spotkanego na korytarzu.
– Bracie Hank – odpowiadano mi.
Czasami też nie odpowiadano.
– Dobrej nocy w pracy!, bracie Hank – padało jakby przez przypadek.
Często graliśmy ze sobą w takie gierki. Czarni z białymi i odwrotnie. Musiało nas to bawić. Boyer podchodził do mnie, chwytał za łokieć i powtarzał ciągle to samo:
– Stary, gdyby mnie przemalowano na biało, dawno już byłbym milionerem i to bez długów w bankach.
– Jasne, Boyer, to, co jest rzeczywiście niezbędne, żeby móc rozrzucać banknoty przez okno samochodu, to jest biała skóra. Wszystko inne możesz wsadzić sobie w odbyt!
Hasła Boyera przyciągały zawsze małego, przysadzistego Hadleya. Opowiadał wtedy dowcipy: „Na statku mieli czarnego kucharza. To był jedyny czarnuch na pokładzie. Dwa czy trzy razy w tygodniu gotował na deser budyń z tapioki, a potem leciał ostro w konia nad garnkiem. Biała załoga jadła desery z tapioki bardzo chętnie chi, chi, chi. Pytali się go, jak on to gotuje, a on im opowiadał, że ma swój własny, okryty tajemnicą przepis chi, chi chi!!!.” Wszyscy śmieli się. Nie pamiętam już, ile razy musieli tego słuchać…