Oddała mi długopis i potwierdzenie odbioru. Podpis przypominał bazgraniny dzieci niskiej grupy wiekowej, na klatkach schodowych.
Zaczęła czytać list, a ja powoli zbierałem się do odejścia.
Nagle rzuciła list i z rozpostartymi rękami stanęła przede mną; przestała też nagle napierać, żebym opuścił jej domostwo.
– Zły, zły człowiek. Pan tu przyszedł, żeby mnie zgwałcić, co?
– Proszę zejść na bok, ja chcę wreszcie stąd wyjść!
– PAN MA WYPISANIE ZŁO W RYSACH TWARZY!
– A pani myśli, że ja tego nie wiem? A teraz proszę pozwolić mi dalej wykonywać moją pracę.
Spróbowałem ją odsunąć, delikatnie, jedną tylko ręką.
Wbiła się pazurami w mój lewy policzek. Zaczęła sączyć się krew. Rzuciłem torbę na ziemię, czapka sama spadła mi z głowy i kiedy próbowałem chustką zatamować krew, zaatakowała mnie ponownie, rozdrapując i to głęboko, prawy policzek.
– TY DURNA PIZDO! ZWARIOWAŁAŚ, CZY CO!
– Aha, aha – no i miałam rację, pan jest złym człowiekiem.
Stanęła blisko mnie, chyba za blisko. Chwyciłem ją za tyłek i zacząłem całować. Jej cycki prawie wwiercały się we mnie, całe jej ciało silnie parło na mnie. Wyrzuciła głowę do tyłu i zaczęła się znowu drzeć: – Potwór, potwór! Diabelskie nasienie!
Ona się darła, a ja już miałem jej sutki w ustach.
– Potwór! Pomocy! Gwałcą! – krzyczała niezmordowanie dalej.
A ja przyznawałem jej rację, zsunąłem jej majtki na dół, otworzyłem własny rozporek i silnie wdarłem się w nią. Dziwnym, nietanecznym krokiem, udało się nam dojść do kanapy i upaść na nią. Wyrzuciła szybko nogi do góry, ale nie przestawała drzeć ryja.
– GWAŁT! GWAŁT! – skrzeczała coraz donośniej, z nogami cały czas w górze. Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy i na co mnie było wtedy stać, zapiąłem rozporek, przerzuciłem torbę, tym razem na lewe ramię, nałożyłem czapkę na głowę i wyszedłem z domu, zostawiając ją w ciszy, wpatrzoną w sufit.
Musiałem zrezygnować z obiadu, a mimo to, nie pojawiłem się punktualnie w urzędzie.
– Spóźnił się pan piętnaście minut – skonstatował chłodno Stone.
Nic nie odpowiedziałem.
I dopiero teraz dostrzegł zadrapania na twarzy.
– Na miłość boską, co się panu stało? – zdziwił się.
– O TO JA TEŻ CHCIAŁEM PANA WIELOKROTNIE ZAPYTAĆ. OD DAWNA.
– Nie rozumiem!
– Ach, wszystko jedno!
15
Jak nie ulewa, to żar z nieba.
Przez cały tydzień temperatura nie spadała poniżej czterdziestu stopni. Każdego wieczora wypompowany, pompowałem w siebie całkiem nieźle żeby następnego dnia, w piekielnym słońcu cierpieć na myśl o Jonstonie, o ostatnim ochlaju i o szeregach butelek zgromadzonych skrzętnie przez Betty. Niektórzy wciskali na głowy korkowe tropikalne hełmy, a co najmniej słoneczne okulary na nosy – ale ja się tak nie przystrajałem. Mnie było wszystko jedno – zawsze miałem na sobie strzępki czegoś, co kiedyś mogło być ubraniem, a buty już tak były stare, że paznokcie z łatwością torowały sobie przez nie drogę na zewnątrz. Czasami wymaszczałem sobie buty kawałkami starych gazet, ale to nie pomagało na długo.
Piwo i whisky ściekały wszystkim porami skóry, pot zalewał mi oczy, a ja zdychałem ciężko obładowany, jakbym niósł krzyż na własnych plecach, wyciągałem z torby poplamione gazety, dostarczałem pomięte listy, klnąc na słońce, zataczając się na lewo i na prawo.
Jakiś kobiecy głos dotarł do moich prawie już drewnianych pleców.
– LISTONOSZ! LISTONOSZ! TO NIE JEST TEN ADRES! TO NIE TUTAJ!
Odwróciłem się. W odległości jednego domu stała kobiecina i krzyczała. Niemiły to był krzyk, tym bardziej, że już wiedziałem, iż dzisiejszego opóźnienia nie będę w stanie nadrobić.
– Proszę położyć ten list na skrzynce. Jutro go zabiorę!
– NIE! NIE! PROSZĘ TO ZABRAĆ NATYCHMIAST!
Zamachała czymś w powietrzu.
– CZY PANI JEST GŁUCHA!
– PROSZĘ TO ZABRAĆ, TO NIE JEST TEN ADRES!
Boże, dlaczego tolerujesz jeszcze takie monstra!
Postawiłem torbę na chodniku. Zdjąłem czapkę z głowy i grzmotnąłem ją na trawnik. Potoczyła się na ulicę. Olałem to. Podszedłem do tej wrzeszczącej w taki pieprzony upał kobiety.
Skąd ona ma jeszcze tyle siły?
Wyrwałem jej to coś z ręki, odwróciłem się bez słowa, odszedłem. To była tylko ulotka reklamowa, wydrukowana w milionach egzemplarzy, coś o obniżce cen w jakimś tekstylnym sklepie! Wściekły wcisnąłem czapkę na czubek głowy, przerzuciłem torbę tym razem na prawą stronę, z trudnościami!, i ruszyłem przed siebie w tym ujebliwym upale.
Przechodziłem właśnie jakieś skrzyżowanie, gdy dobiegł mnie z tyłu, znowu z tyłu!, po raz drugi!, i znowu głos kobiety!
– Listonoszu! Listonoszu! Czy nie ma pan listu dla mnie?
– Szanowna pani, skoro przeszedłem już obok pani skrzynki na listy, nie wrzucając tam niczego, znaczy to tylko tyle, że dziś nic dla pani nie ma!
– Ja jednak wiem, że coś pan dla mnie ma.
– A jak pani na to wpadła?
– Siostra dzwoniła do mnie i powiedziała, że napisze do mnie list.
– Tak, jak już pani powiedziałem, nic dla pani nie ma.
– A ja wiem, że pan ma! Pan musi mieć! Wiem, że jest w torbie.
Wpakowała łapy do torby i chwyciła plik kopert.
NIECH SIĘ PANI NIE WAŻY DOTYKAĆ PRZESYŁEK POCZTOWYCH POWIERZONYCH POCZCIE STANÓW ZJEDNOCZONYCH! NIC DLA PANI NIE MA!!!
Odwróciłem się i przyspieszyłem kroku.
– A JA WIEM, ŻE PAN MA! Przechodząc kolejną przecznicę, natknąłem się na jej sąsiadkę.
– Pan się spóźnia dzisiaj.
– Wiem.
– A gdzie jest ten, co normalnie roznosi w tej dzielnicy pocztę nie spóźniając się?
– Kończy się na raka!
– Na raka! Harald umiera na raka?
– Nie inaczej – powiedziałem słodkawo i rzeczowo wręczyłem jej to, co dla niej miałem.
– Rachunki! – krzyknęła. – SAME RACHUNKI! I to już wszystko, czym chce mnie pan uszczęśliwić. TYMI RACHUNKAMI!!!
– Szanowna pani, to jest wszystko, czym dzisiaj dysponuję.
Odwróciłem się na pięcie i poszedłem dalej.
A co ja mogłem poradzić na to, że gadają godzinami przez telefon, że pichcą na gazie i że zapalają wszystkie żarówki w swoich domach. Za to się płaci. A one rozdziawiają pyski, jak bym to ja zmusił je wszystkie do instalowania telefonów czy kupna telewizora za 350 dolarów na długoterminowy kredyt?
Obok stał dwupiętrowy, prawie nowy dom, z dziesięcioma czy dwunastoma mieszkaniami. Wszystkie skrzynki, zamykane na kluczyki, stały przed domem, osłonięte lekkim zadaszeniem. Wreszcie trochę cienia. Zacząłem napełniać skrzynki listami.
– HEJ! WUJ SAM! NO I JAK TAM, WSZYSTKO NA CHODZIE!
Zrobiło się nagle za głośno. Nie byłem przygotowany na taki wrzask i harmider. Poczułem się tak, jak by ktoś chciał mnie obrugać i za coś objechać. Za co? Nawet przestraszyłem się. Byłem tak samo nerwowy jak mój kot.
Miałem już tego wszystkiego po dziurki w nosie. Obejrzałem się za siebie. Nikogo. Tylko jedno okno, z siatką przeciwko muchom i komarom, drżało jeszcze trochę. Aha. Ktoś jednak tam był. Niewidoczny, ale za to w przyjemnie chłodnym, klimatyzowanym mieszkaniu.
– Przestań pan nazywać mnie wujem, to mi się źle rymuje – krzyknąłem – i nie rób z chama Sama!
– Aha – padła odpowiedź – ty jesteś na pewno jednym z tych opierdalaczy na państwowej posadzie w przedemerytalnym wieku! Gdyby ktoś dał mi na piwo, za te pieniądze chętnie bym ci nogi z dupy powyrywał!
I znowu musiałem rzucić torbę na trawnik, listy i przesyłki rozsypały się na sąsiednich rabatach. Trzeba będzie to wszystko jeszcze raz sortować i układać. Czapka też poleciała, tym razem w stronę szklanych drzwi wejściowych.
– NO TO WYŁAŹ, TY SKURWYSYNU! NO, CHODŹ! DAWAJ TU TEGO RYJA, BĘDZIE KONFITURA, TY PIERDOLONY TCHÓRZU!
Byłem zdecydowany ukatrupić tego kogoś.