Выбрать главу

Gordon zastanawiał się, czy Powhatan rozpadnie się na jego oczach.

Jego głos wydawał się odległy, jakby odurzony.

— …nowe wszczepy nie były tak wielkie ani tak potężne… miały raczej uzupełniać szkolenie w pewnych wschodnich sztukach… w biologicznym sprzężeniu zwrotnym…

Macklin odchylił głowę i roześmiał się głośno.

— Wzmocnieni neohippisi? Uch! Brawo, Powhatan! Świetny blef! To jest bomba!

Wydawało się jednak, że senior go nie słucha. Koncentrował się. Jego wargi poruszały się, całkiem jakby recytował coś, czego nauczył się na pamięć dawno temu.

Gordon wytrzeszczył oczy, mruganiem strząsnął z nich krople deszczu i wytrzeszczył je jeszcze bardziej. Wydało mu się, że na ramionach i barkach Powhatana zalśniły smugi krzyżujące się na szyi i klatce piersiowej. Drżenie wzmogło się, przechodząc w miarowy rytm, który sprawiał teraz wrażenie nie tyle chaotycznego co… celowego.

— Ten proces wymaga też mnóstwa powietrza — wyjaśnił George Powhatan tonem tak łagodnym, jakby to była zwyczajna rozmowa. Nadal oddychając głęboko, zaczął się prostować.

Macklin przestał się już śmiać. Gapił się teraz z niedowierzaniem.

Powhatan mówił dalej, nie zmieniając tonu.

— Jesteśmy zamknięci w podobnych klatkach… choć pan najwyraźniej ma do swojej upodobanie… Obu nas uwięził ostatni akt arogancji aroganckich czasów…

— Pan nie może…

— Doprawdy, generale. — Powhatan uśmiechnął się bez złości do trzymającego go mężczyzny. — Skąd ta zdziwiona mina… Z pewnością nie sądził pan, że pan i pańskie pokolenie byliście ostatnimi?

Macklin musiał nagle dojść do tego samego wniosku, co Gordon. Zrozumiał, że George Powhatan mówi tylko po to, by zyskać na czasie.

— Macklin! — krzyknął Gordon.

Holnista nie pozwolił jednak, by odwróciło to jego uwagę. Długi, przypominający maczetę nóż wysunął się z pochwy z szybkością błyskawicy. Zalśnił wilgotnym blaskiem w świetle lampy, gdy Macklin machnął nim w dół, ku unieruchomionej prawej ręce Powhatana.

Wciąż pochylony i nie przygotowany na atak, senior zareagował, uchylając się błyskawicznie. Nóż ześliznął się, pozostawiając jedynie drobną rysę. Powhatan złapał wolną dłonią nadgarstek przeciwnika.

Holnista krzyknął głośno, gdy zaczęli się ze sobą szamotać. Generał był silniejszy i sprawił, że ociekający wodą nóż zaczął się zbliżać do celu.

Powhatan postąpił nagle jeden krok i poruszył biodrami. Padł na plecy, przerzucając sobie Macklina nad głową. Generał wylądował na nogach, nie puszczając przeciwnika. Tym razem on z kolei szarpnął mocno. Kręcąc się wokół niczym dwa ramiona bąka, rzucali nawzajem sobą z coraz większym impetem, aż wreszcie zniknęli w otaczającej krąg światła ciemności. Rozległ się trzask. Potem następny. Dla Gordona brzmiało to tak, jakby słonie tratowały podszycie.

Krzywiąc twarz z bólu wywoływanego nawet najmniejszym ruchem, odczołgał się na tyle daleko od światła, by jego oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności. Zatrzymał się pod zmoczonym deszczem żywotnikiem. Popatrzył w kierunku, w którym zniknęli, lecz był w stanie śledzić walkę jedynie dzięki hałasowi oraz pierzchaniu małych leśnych zwierzątek, uciekających ze szlaku zniszczenia.

Gdy dwie zmagające się ze sobą postacie ponownie wypadły na polanę, ich ubrania zwisały w strzępach, a ciała pokrywały tuziny czerwonych strużek, wypływających z dziesiątków skaleczeń i zadrapań. Nóż zniknął, lecz nawet bez broni obaj wojownicy budzili przerażenie. Na ich drodze nie ocalały żadne chaszcze czy nawet małe drzewka. Strefa spustoszenia podążała za nimi wszędzie tam, gdzie przetaczała się bitwa.

W walce nie było rytuału ani żadnej elegancji. Mniejsza, silniejsza postać nacierała wściekle, usiłując zewrzeć się z przeciwnikiem. Wyższy mężczyzna starał się trzymać na dystans. Wydawało się, że jego ciosy przeszywają ze świstem powietrze.

“Nie przesadzaj — powiedział sobie Gordon. To tylko ludzie i do tego starzy”.

Niemniej częścią jaźni czuł pokrewieństwo ze starożytnymi, którzy wierzyli w olbrzymów — w podobnych ludziom bogów — od których pojedynków wrzały morza i wypiętrzały się łańcuchy górskie. Gdy walczący ponownie zniknęli w mroku, Gordona nawiedziła fala abstrakcyjnego zaciekawienia, które pojawiało się w jego umyśle zawsze wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewał. Z pełnym obiektywizmem zastanawiał się nad tym, że wzmacniania — podobnie jak wielu innych, nowo odkrytych mocy, użyto najpierw na potrzeby wojny. Tak jednak było zawsze, nim znaleziono inne zastosowania… chemia, samoloty, loty kosmiczne… Prawdziwe korzyści nadchodziły dopiero później.

Co by się stało, gdyby nie wybuchła wojna zagłady… gdyby ta technika połączyła się z szerzącymi się na całym świecie ideałami nowego odrodzenia i stała się dostępna dla wszystkich obywateli?

Co mogłaby wtedy osiągnąć ludzkość? “Czy cokolwiek byłoby poza naszym zasięgiem?”

Gordon oparł się o szorstki pień żywotnika i zdołał z trudem podźwignąć się na nogi. Chwiał się na nich niepewnie przez moment, po czym postawił ostrożnie jedną stopę przed drugą i zaczął kuśtykać krok za krokiem w kierunku, z którego dobiegały trzaski. Nawet nie myślał o ucieczce. Chciał być świadkiem tego, jak ostatni wielki cud dwudziestowiecznej nauki, w lesie ciemnego wieku, pod bębniącym deszczem i błyskawicami, odegra do końca swą partię.

Lampa rzucała ostre refleksy na stratowane krzaki jeżyn, lecz wkrótce znalazł się poza zasięgiem jej światła. Szedł kierując się hałasami do chwili, gdy wszystko nagle ucichło. Nie było już żadnych krzyków ani ciężkich wstrząsów, a tylko uderzenia piorunów i szum rzeki.

Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Osłaniając je dłonią przed deszczem, ujrzał wreszcie — na tle szarych chmur — dwie ostro zarysowane, czerwonawe sylwetki stojące na wzgórzu wznoszącym się nad rzeką. Jedna — skulona, przysadzista, o byczym karku — przypominała legendarnego minotaura. Druga była bardziej podobna do człowieka, ale jej długie włosy łopotały na wietrze niczym wystrzępiony sztandar. Zupełnie już nadzy, obaj wzmocnieni spoglądali na siebie, kołysząc się i dysząc pod niebem, w którym szalała burza.

Nagle, jakby na znak, zwarli się ze sobą po raz ostatni.

Uderzył grom. Oślepiające schody błyskawicy trafiły w górę na drugim brzegu rzeki, smagając hukiem konary leśnych drzew.

W tej właśnie chwili Gordon ujrzał rysującą się na tle zygzakowatej drabiny postać. W ramionach wyciągniętych nad głową trzymała swego przeciwnika. Oślepiająca jasność trwała wystarczająco długo, by Gordon ujrzał, jak stojący człowiek naprężył się, zgiął i cisnął tego drugiego w powietrze. Czarny kształt wznosił się w górę przez całą sekundę, nim elektryczny blask zniknął i ponownie nastała ciemność.

Odbicie tego obrazu w jego umyśle stopniowo zanikało. Gordon wiedział, że wirująca postać musiała spaść w dół, do kanionu i płynącego daleko w dole wzburzonego, lodowatego strumienia. W wyobraźni widział jednak, jak cień mknie prosto w górę, jakby odrzucono go od Ziemi.

Wiatr znosił potężne strugi deszczu na południe, w stronę wąskiego jaru. Gordon wymacał drogę do zwalonego pnia drzewa i usiadł na nim ciężko. Czekał tam po prostu, niezdolny nawet pomyśleć o poruszeniu się. Jego myśli kipiały tak samo, jak wezbrana, niosąca muł rzeka.

Wreszcie po lewej stronie rozległ się trzask łamanych gałązek. Z ciemności wyłonił się nagi człowiek, który podszedł do niego zmęczonym krokiem.